Oblicza grozy
Zbiór opowiadań
Data wydania: 2014
Data premiery: 14 października 2014
ISBN: 978-83-7674-415-5
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 352
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Horror ma wiele obliczy. Mogą one wzbudzić niepokój, lęk, obrzydzenie, zdziwienie, nierzadko mogą też rozbawić. Niniejsza książka to niezwykle bogaty przekrój konwencji grozy. Zawiera premierowe opowiadania najbardziej znanych polskich autorów gatunku, takich jak Dawid Kain, Krzysztof Maciejewski, Robert Cichowlas, Łukasz Radecki (i wielu innych!), którzy udowadniają, że żadna twarz horroru nie jest im straszna. Przeczytacie historie z rodzaju gore, weird, bizarro, slasher, zombie, horror psychologiczny, animal attack czy ghost story. Gwarantowana różnorodność również jeśli chodzi o formę! Drabble, klasyczne opowiadanie, nowela – zero ograniczeń! A na dokładkę przygotujcie się na niepublikowane wcześniej w Polsce opowiadanie mistrza światowej grozy – Grahama Mastertona!
„Czemu, Cieniu, odjeżdżasz (…)?”
C.K. Norwid, „Bema Pamięci Żałobny Rapsod”
Styczeń 1883, Paryż
Dni snują się coraz bardziej ponure. Czuję narastające przerażenie, pustkę wypełniającą mą pierś, lodowaty powiew śmierci pustoszący moje płuca. Zimowe królestwo skuwa lodem ulice wszeteczne, białym puchem otulając brud wszechogarniający. Ciąży mi niesmak, dziwnież pomięszany, gdy wyglądam przez zmarznięte, okopcone szyby na ponury świat roztaczający się za oknem, to nieszczęsne miasto, które tyle nadziei pogrzebało, tyle żywotów złamało, tyle cnót zdusiło. Cóż warte jest życie, gdy tak łatwo pęka w starciu z czeluściami diabelskich otchłani czasu i wiedzy zwykłym śmiertelnikom niepojętej? Zagubiony pośród własnych przekleństw, tocząc jad ciemny niczym trujący kolec złamanego kwiatu, czekam, gdyż nie wiem, od czegóż mam zacząć?
Żywot mój nigdy nie był prosty, złotomiodny, od trosk wolny. A jednak wierzyłem uparcie, wszak wierzyć wciąż trzeba, że los się odmieni, że twórczością swą przełamię ramy niebytu i wkroję się w ramy aktu non omnis moriar. Wielem uczynił, wielem poznał, zwiedził i zobaczył. Ale właśnie tu, w tym przeklętym mieście zobaczyłem więcej niż bym pragnął, więcej niż pojąć zdołałem. Teraz, gdy zmysły me zawodzą, gdy zamykam się w jamie własnego kalectwa coraz bardziej niemy i ślepy, właśnie te przerażające nad wszelką miarę głosy, zaśpiewy rozbrzmiewają w mej głowie, mamiąc resztki rozsądku, właśnie te zwidy nieprzyzwoite, bluźniercze i odrażające toczą się pod powiekami, coraz częściej ustępując miejsca dziełu Stwórcy, jakie przez lat z okładem sześćdziesiąt oglądałem na co dzień.
Pięć lat temu wszelka nadzieja obumarła, pozbawiając mnie resztek majątku, szczęścia i godności. Od tamtej chwili przebywam tu, z podobnymi mi wrakami ludzkimi, których maszty dawno połamano, a stery popękały, sfatygowane nadmiernymi zwrotami i zmianami kursu. Tu czekam na odmianę losu, na odwilż, która nigdy nie nadejdzie, tu zatracam się w świecie bluźnierczych urojeń, straconych pragnień i niewyobrażalnych koszmarów skazany na ślepotę, niemotę i zapomnienie. Tak, wiem, że zostanę zapomniany, że wszystkie moje krople potu i krwi pod postacią splątanych liter na wytartym papierze tanim atramentem wydrapanych zginą w otchłaniach chaosu, w jakim świat cały się pogrąży. Nie ma nadziei. Ani dla mnie, ani dla niego. Bowiem droga wskazana mi przez Opatrzność nie jest drogą, którą iść bym zdołał. Wyrobić pierwej muszę umysłu stałość, a tego już nie potrafię, tak jak nie potrafię złożyć sensownych zdań, które warte byłyby zapisania. Na Boga, nie potrafię nawet opanować pieśni duszy, dotąd strumieniem rzucającej mi potoki wierszy i poematów, z których odsączałem esencję i istotę prawdy właściwej, teraz, zagubiony w labiryncie nieświadomości, w którą wtrąciło mnie poznanie tego indywiduum niecnego, tego szaleńca całkowitego, jakim okazał się Jacques Ranserine, bezzębny, odrażający starzec, który w pierwszy dzień Nowego Roku zawitał do mej celi, w której walczyłem z kolejnym atakiem kaszlu targającym me płuca w sposób niewątpliwie infernalny, skręcając je niczym worki piasku lub, raczej winienem rzec, puste wydmuszki zgniecione nagle obcą siłą. Padłem na podłogę, dusząc się niezmiernie, z narastającym przerażeniem spoglądałem na wypadające ze mnie kłęby krwawych plam, rozbryzgujące się obraźliwie przed moją twarzą, której nie mogłem podnieść wyżej nad brudną podłogę. Gdy po chwili, mnie zdającej się wiecznością, udało się wreszcie opanować atak i wstałem z klęczek, poczułem, że ciało me wypełnia niespodziewana lekkość, jakby straszliwe katusze, jakich przed chwilą doświadczyłem, w ogóle nie miały miejsca. Właśnie wtedy dostrzegłem siedzącego na mojej pryczy starca, opatulonego w brudne, obmierzłe łachmany, w których nie sposób było znaleźć końca i początku, jeno warstwy błota (Tak! W styczniu oblepiony był błotem, które widać jeszcze jesień pamiętało!). Jego szarobure włosy, nad wyraz długie i skołtunione kleiły się do poznaczonej bruzdami twarzy, której centralnym punktem były jasnobłękitne oczy, żarzące się obłędem, rozpalone, jak moje, gorączką. Uwagę jednak przykuły spękane, parchate wargi bezustannie mamroczące bluźniercze, uwłaczające ludzkiemu gatunkowi słowa, pamiętające bezdenną otchłań nieistnienia, sylaby:
Barra Ante Malda!
Barra Ange Ge Yene!
Zi Dingir Anna Kanpa!
Zi Dingir Kia Kanpa!
Gaggamannu!
A z każdą ową sylabą czułem jak ustępują bóle od miesięcy skuwające mą pierś, w żelaznych kleszczach śmierci duszące moje żebra, jak niespodziewanie odchodzą w zapomnienie. To jednak nie wszystko. Po pierwszej chwili, wypełnionej zdziwieniem i radością, naszły mnie coraz silniejsze fale narastającego lęku, gdy zrozumiałem, że słowa, które wypowiada starzec, są dla mnie słyszalne, że mimo iż mężczyzna szepcze, słyszę każdą z tych bluźnierczych sylab, każda wwierca się w mą świadomość, drążąc tam uparcie, dopóki nie zniweczą koszmarnego kalectwa otępiającego me zmysły. I tak, gdy w następnym, jakże straszliwym mimo wszystko momencie, zauważyłem, że wzrok mój również uległ ogromnej poprawie, pojąłem natychmiast, że oto wszelkie me nadzieje i ratunek spoczywają w tym obmierzłym i tajemniczym staruchu, który nie widząc Boga ręki u obłoków, zaklął mą duszę i ciało. Rzekł mi: Vade-mecum. Krocz za mną. W tym właśnie momencie postanowiłem powierzyć mu swój żywot i czerpać z jego wiedzy.
Luty 1883, Paryż
O tego typu szaleńcach słyszałem już od Julka, ostrzegał mnie przed nimi Fryderyk, gdy pierwszy raz spotkałem ich w tym mieście. W ich sidła wpadł Adam, zatracając się z czasem w koszmarze bzdur i fanaberii, tanich kuglarskich sztuczek i mediumistycznych błazenad. Unikałem ich jak ognia, zresztą, będąc szczerym, muszę zauważyć, że nie garnęli oni do mnie nadmiernie, zrażeni widać moim wyglądem, bo przecież nie pochodzeniem. Wszak w mych żyłach płynie krew Radziwiłłów, a po kądzieli przodkiem mym sam Jan III Sobieski! Cóż z tego, gdy majątek rodzinny rozpełzł się był po świecie, kiedy obce mocarstwa zdusiły Ojczyznę, a ja udawszy się na tułaczkę po świecie, opadłem z sił w tym mieście, które zdawało mi się ostoją artystów, wylęgarnią Sztuki, a okazało się kloszem skrywającym czeluści piekielne zepsucia wszetecznego. Mój gród jest tam, gdzie ostatnia świeci szubienica, tu zaś nie czekało mnie już nic. Poza tym dziadem, który z wyglądu w zasadzie niczym nie różnił się ode mnie, jednak wiedza jego zgniotła mą duszę na miazgę, wyciskając miąższ wiary niczym pastę z kiszki. Jacques Ranserine okazał się właśnie jednym z tych mistyków, o jakich prawił mi Adam, przed jakimi ostrzegał Zygmunt i Juliusz, z jakich dworował sobie Fryderyk. Ranserine jednak nie był kuglarzem, a jego umiejętności szybko przyprawiły mnie o zawrót głowy, ukazując świat nie takim, jakim żem chciał widzieć.
Po pierwsze sprawił, że ataki kaszlu zniknęły zupełnie, jednakże gdym w chwilach niektórych unosił się gniewem bądź nie zgadzał się z jego naukami, potrafił sprawić, że na powrót choroba ma dawała znać o sobie, że oczy znów gorzej widziały, a słuch tracił na ostrości. Jak wytłumaczył mi jeszcze w styczniu, nie czynił nic przeciwko mnie, jedynie korzystając z zaklęć tajemnych i bluźnierczych odpędził ode mnie demony choroby i kalectwa, jednak nie na stałe. Krążyły one stale nad mym duchem niby sępy, a dopadały na powrót, gdy tylko okazywało się, że sprzeciwiam się memu Mistrzowi. Tak, nazwałem go swym Mistrzem, bo choć by pozyskać mą uwagę posunął się do niecnego szantażu, zdjął z mych zmysłów bielmo ograniczeń, jakie wąska nauka ludzkości mi narzuciła, jakimi pętało mnie katolickie wychowanie. Jak orły w klatce zamknięte drucianej kryliśmy się w kątach tego przytułku, a on pokazywał mi cuda. Pierwej oczywiście wieleżeśmy kłótni stoczyli, bowiem poglądy jego nie tylko nie licowały z moimi, nawet trudno powiedzieć, że stały do nich w opozycji. Jego sposób postrzegania świata całkowicie wywracał mój, przenicowywał go wręcz na drugą stronę, mnie samego pozostawiając w koszmarze osłupienia i narastającego szaleństwa. Otóż bowiem Mistrz mój prawił, że Istota, którą ja nazywam Bogiem, jest jedynie wymysłem pasterzy z palestyńskich pastwisk, dowodząc tego bluźnierczymi tyradami i obrazoburczymi porównaniami. Jakże bowiem inaczej miałem odnieść się do faktów, że historia Noego podobno była opowiedziana niemal dwa tysiące lat wcześniej, a dotyczyła sumeryjskiego władcy z dynastii Ur? Cały ten mit został więc stworzony w ludzkiej wyobraźni, począwszy od budowy arki i wielkiego potopu niosącego zagładę świata, a kończąc na gołębicy zwiastującej opadnięcie wód. Co więcej, żydowscy kapłani nie wykazali się żadną inwencją, zlepiając w swych wierzeniach wątki opowieści babilońskich, egipskich i indyjskich, doprawiając je popularną mitologią grecką i kreteńską, i obowiązkowym nacjonalizmem. Jedyny oryginalny punkt to dziesięć przykazań wynikających tak naprawdę z ówczesnych obyczajów. Tak oto kapłani przekazali prostemu, ciemnemu ludowi zawoalowaną koncepcję władzy, usprawiedliwiając ją zmyślonym faktem, że jest to dzieło dyktowane natchnionym przez Jahwe. Nikt nie miał prawa sprzeciwiać się boskim prawom. Podobnie z historią Mojżesza, która, włącznie z podróżą niemowlęcia w koszyczku, została w całości zaczerpnięta z legendy o Sargonie Wielkim z dynastii Akadyjskiej. Oczywiście takie wywody mogły wywołać we mnie tylko oburzenie i furię, bowiem Ranserine nie dysponował żadnymi konkretnymi dowodami, a opowieści o Assur-Bani-Apli/Asurbanipalu władcy starożytnej Asyrii czy legendarnym Nabuchodonozorze Pierwszym, królu pradawnej Babilonii, choć zajmujące i niezwykle ciekawe, nie miały dla mnie w sobie nic poza byciem opowiastką dla dzieci służącą zabiciu czasu. Przyznaję, że Mistrz mój potrafił opowiadać w sposób intrygujący, jak choćby wówczas, gdy podważał historię wieży Babel. Według niego bowiem chodziło tutaj o babiloński ziggurat, który po upadku cywilizacji został rozebrany przez miejscową ludność do budowy okolicznych domów. A ponieważ u zarania ludzkości istniał jeden wspólny język, można by rzec, światowy, ludzie porozumiewali się nim w trakcie rozbiórki, nie przejmując się faktem, że każdy z nich pochodził z innego plemienia o innej kulturze i mówiącego w innym narzeczu. Według Ranserine’a jasnym było, że ruiny zigguratu musiały być dostrzeżone przez jakiegoś barda, który znalazł w tej niezwykłej historii natchnienie. Widząc ludzi mówiących podczas pracy wspólnym językiem, a po jej zakończeniu używających innej, ojczystej mowy, wpadł na pomysł rozkładu lingwistycznego. Gdy opowieść dotarła do kapłanów żydowskich, ci bez trudu zaadaptowali ją do swojej „Biblii”. Zaciekle próbowałem bronić swojej wiary, bowiem słysząc tak misternie tkane kłamstwa, poczułem niemalże, jak otwierają się przede mną piekielne czeluście, których Ludzkość przesadzić nie znajdzie sposobu. Jednakże spróbowałem uciec się do rozsądku i zastrzegłem, że gdy odrzucić istnienie barda lub przyjąć faktyczne natchnienie przez Boga Ojca, wówczas historia Ranserine’a zyskuje na jakości, bowiem jest nie zaprzeczeniem, a dowodem na prawdziwość istnienia Wieży Babel. Wszak spisujący Stary Testament przed tysiącami lat lud był ciemny, podobnież jak jego kapłani, którzy choć piśmienni, o istocie świata i rzeczy nie wiedzieli zbyt wiele. Co więcej, skoro Bóg przekazywał im swe słowa, czynił to w sposób dający się pojąć tym dość ograniczonym osobnikom. Po cóż bowiem miał zaprzątać im głowę o istnieniu wielu języków, skoro ważne było przesłanie mówiące o tym, by nie starać się nigdy dorównać Bogu. Odpowiedź, jaką rzucił mi Mistrz, poraziła mnie na wskroś. Oznajmił mi bowiem, że oznacza to jedynie, że skoro jest to zakazane, to jest to możliwe, a więc można dorównać Stwórcy. Bowiem nie On włada tym światem, a jeśli kiedykolwiek istniał, to już dawno zapomniał o obecności tak marnego tworu, jakim jest człowiek. Że naszym żywotem władają bogowie znacznie bardziej niebezpieczni, szaleni i nieobliczalni. Że Ranserine jest w stanie udowodnić każde swoje słowo i uwiarygodnić każdą historię. Przedtem jednak musi mi otworzyć oczy, bym nauczył się patrzeć na rzeczywistość taką, jaką ona jest w istocie. Minął miesiąc naszych szalonych, bluźnierczych i wyniszczających rozmów, po których w równym stopniu nienawidziłem Mistrza, co go podziwiałem. A wiara ma na coraz cieńszym wisiała włosku.
Możecie wątpić, dlaczego wytrzymałem tyle dysput, które miały tak szkodliwy wpływ na moją psychikę. Przypomnę, że jednym z powodów był fakt, że bez towarzystwa Ranserine’a na powrót dopadały mnie demony choroby i kalectwa. W istocie, diabelska to była sztuczka, by okrutnym szantażem przymusić mnie do słuchania słów, które tajemniczym jadem zatruwały moją duszę. Tak doszliśmy do drugiego powodu. Oto bowiem Mistrz mój przypomniał mi słowa Biblii opowiadające historię stworzenia świata. A w Piśmie napisano, że początkiem stworzenia były słowa: niech stanie się światłość. Skoro więc słowa te zapisał ciemny lud przed kilkoma tysiącami lat, to oczywistym jest, że nie mógłby pojąć, czym była Wielka Eksplozja, która według mego Mistrza dała początek Wszechświatowi wraz z tysiącami gwiazd, planet i światów. A słowa Biblii nie tylko nie wykluczają owej opcji, ale wręcz ją potwierdzają. Wszak wybuch, szczególnie wielki nie obędzie się bez światłości.
Bzdurność tej wypowiedzi uderzyła mnie z ogromną siłą, bowiem sam nie mogłem zrozumieć, czym niby jest Wszechświat lub Wielka Eksplozja. Teorie heliocentryczne były mi znane, jednak możliwość istnienia innych układów słonecznych wydawała mi się niewiarygodnym, bezczelnym, wręcz bluźnierstwem. Nie pomogły dalsze tłumaczenia Mistrza, który opowiadał, że świat nasz powstawał przez miliardy lat, kształtując się z brył krążących w otchłani kosmicznej, które z kolei dotarły do najbliższej wielkiej gwiazdy, czyli Słońca. W ten oto sposób można wytłumaczyć, że Bóg jednego dnia stworzył niebo i ziemię, a nawet, idąc dalej tym tropem, wyjaśnić, że oddzielił sklepienie niebieskie od podłoża. Herezje wygłaszane przez mego towarzysza sięgały znacznie dalej. Potrafił on bowiem wytłumaczyć dokładnie pojawienie się poszczególnych gatunków zwierząt na ziemi, uzasadnić stopnie rozwoju człowieka, tłumacząc przy tym, że każdy z tych procesów trwał miliardy, a w najlepszym wypadku miliony lat, co oczywiście w Biblii zostało zapisane jako poszczególne dni. Wszak, jak wyjaśniał Ranserine, nawet dziś ludzie nie są w stanie pojąć tych teorii, jakże więc zrozumieć je mieli żydowscy pasterze? Ponadto Bóg jest przecież wszechmocny i wszechpotężny, a więc każdy z tych dni mógł faktycznie trwać miliardy lat, czymże bowiem dla Boga jest upływ czasu? Przyznam, że sam zgubiłem się w tej pokrętnej logice, ale właśnie te ostatnie argumenty uradowały mnie niezmiernie, bowiem pozostawały w zgodzie z moim światopoglądem, potwierdzały marność naszego ludzkiego żywota, ułomność rozumu ludzkiego gatunku, jednocześnie uwznioślając potęgę Boga. Mój Mistrz wyśmiał jednak moje nadzieje płonne, mówiąc tym razem, że Bóg, którego miłuję, jest jeno wymysłem człowieka, który nie mogąc zrozumieć potęgi Wszechświata ani bóstw Pradawnych i Przedwiecznych, wykreował sobie mity i wymysły warte równie wiele, co historie Greków i Rzymian. Na nic się zdała moja wściekłość, na nic moje tłumaczenia, wreszcie błagania i zaklinanie. Gdy sprzeczne ciała zbija się aż ćwiekiem, nie masz rady i pojednania. Przypomniał mi ponadto koszmary, które nękały mnie pośród nocy w ostatnich dwóch miesiącach, sny przerażające, bluźniercze i plugawe, sny o światach niepojętych, o istotach straszliwych i starszych niż czas. O bogu – idiocie dmącym w bezdźwięczne trąby do wtóru obmierzłym, pomylonym potworom tańczącym w szalonym tańcu. Sny, które były dla mnie tragicznym dowodem na rozwijającą się w mej głowie chorobę, na wyniszczające szaleństwo trawiące moją duszę. Mistrz powiedział, że właśnie on jest odpowiedzialny za nawiedzające mnie wizje, które mają przygotować mnie do przyjęcia Prawdy, jakiej dotąd dostąpili nieliczni. Nie odpowiedział na pytanie, czym niby zasłużyłem sobie na taki zaszczyt, gdy pozwoliłem sobie poddać w wątpliwość jego słowa. Miast tego zastrzegł, że dzięki zaklęciom, jakie poznał, potrafi wykorzystać moc Hypnosa i zapanować nade mną w trakcie snu. Szalony, jakżem był szalony! Dlaczegóż wtedy nie uciekłem, dlaczego brnąłem w tę grozę niepojętą, dlaczego zatraciłem się całkiem w bluźnierstwach tego Diabła, którego wbrew wszelkim zasadom i rozsądkowi wciąż tytułuję Mistrzem?
Ranserine tymczasem wyciągnął z zakamarków swych łachmanów zwitek pergaminu i dziwny pierścień. Patrząc prosto w me oczy, wyrecytował cichym głosem kolejną straszliwą inkantację:
YOBUS RESUSYARTA NEBEE,
RISSANUS NEBEE ZHIYA,
VEN REBUSERIC NI ARDAS ARBAOS
VANZEE GEREL ZIMPHANSE
NI NEBEE AWENHATOACORO, VEHATH,
HAGATHORWOS
Następnie wykonał tajemniczy znak dłonią, a ja zapadłem w straszliwy sen. I choć uparcie walczyłem z targającymi mnie później wyrzutami sumienia, nauki i sztuczki, jakimi mnie mamił mój Mistrz, nie dały mi szansy na wyrwanie się z szatańskiego kręgu, w jaki wpadłem na skutek upartego poszukiwania odpowiedzi na otaczające mnie pytania, niegodny tego wżywotowzięcia, jakim obdarzył mnie Stwórca, w którego moc zwątpiłem, choć w Niego samego wierzyć nigdy nie przestałem. Być może to właśnie zadecydowało o finale mego losu.
Marzec 1883, Paryż
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to, co czynię, to ZŁO. Prawdziwa antropomorfizacja zła, jego Istota, wszechmoc i potęga. Wszechrzecz w Jedności i Jedność we Wszechrzeczy. Yog-Sothoth. Jedno z bóstw, o którym opowiadał mi mój Mistrz, ukazując koszmary, które okazały się rzeczywistością pozbawioną dotychczasowej witrażowej szybki ochronnej. Nie ma Boga. Jest tylko bezkresna otchłań niepojętego zła, w której czają się istoty i bóstwa tak potężne i tak potwornie, bluźnierczo ohydne, że na samą myśl o nich wpadam w panikę.
A jednak zatraciłem się całkowicie w badaniach i chaotycznym zwiedzaniu Wszechświata. Poznałem archaiczny język Shudde M’ell. Nauczyłem się przyzywać skrzydlate Shantaki, które pozwoliły mi dosiąść nocy i opuszczać mój przytułek rozpaczy bez wzbudzania czyichkolwiek podejrzeń. Udałem się na Yuggoth, tajemniczą, choć niewielką planetę, znajdującą się na skraju naszego Układu Słonecznego. Poznałem polipowate, szkaradne Grzyby, zwane Mi-Go, zamieszkujące owe miejsce. Przyjrzałem się sekretom Chthonian, czytałem kamienne tablice G’harne. Nie było czasu i przestrzeni, której nie mogliśmy wraz z mym Mistrzem odwiedzić. Czytałem bluźniercze strony „Necronomiconu” Abdula al-Hazreda w przekładzie Olausa Wormiusa, wydanego XVII wieku w Hiszpanii. Poznałem znaczenie straszliwych słów: DEESMEES – JESHET – BONE DOSEFE DUVEMA – ENTTEMOSS. Widziałem iglice Kadath i odmęty Y’ha-nthlei. Słyszałem jadowity płacz, widziałem zakazane znaki zwiastujące nadejście starożytnego Cthulhu.
I teraz boję się o człowieka, bowiem wiem, że ludzki żywot nie ma znaczenia. Los ludzkości nie jest istotny. Znam już suplikację. Znam sekrety i wiem, co czynić, gdy plugawy całun zagłady zakryje ziemię i zdusi prosty, ogłupiany od lat motłoch. Wieją proporce i zawiewają na siebie…
Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fhtagn.
Albowiem Cthulhu to Pan Pochłoniętych, Inicjator Snów, zsyłający na Wybranych sny o dniach czasu przed czasem. Demoniczny kapłan-władca śpiący śmiertelnym snem na swym tronie w R’lyeh, a gdy otworzą się Wrota Miasta, przebudzi się ostatecznie. Nadejdzie z Zachodu, miejsca śmierci. A wraz z nim nadejdzie Shub-Niggurath, ziemska manifestacja mocy Starożytnych, Wielka Czarna Koza z lasów z Tysiącem Młodych. Drogi szukając, choć przed wiekami zrobiona…
ASSA IA MA
KEFE’RA NE’
R’LYEH PLG’HI
ASSA KAKKAMU!
Od wschodu nadejdzie Hastur – głos Starożytnych, klucz Żółtego Znaku, Chodzący na Wietrze, Ten, Który Nie Może Być Nazwany – wielki Mściciel i Niszczyciel. I sczernieją na niebie, a blask ich zimny omuśnie.
ATHAMA! ATHAMA! KA! IAL KA!
Ścieżką Węża – Nagavithi nadejdzie Aetyr, Nyarlathotep, Pełzający Chaos, Naczynie Ich Połączonej Woli. I czeluście zobaczym czarne…
NYARLATHOTEP UNGOYUD ERFELCOPGECHEREF
NYARLATHOTEP TELAL!
NYARLATHOTEP AXBIM XENCH’ZY VAWEG TELAL!
NYARLATHOTEP TELAL!
Wehikuł Chaosu, Brama Próżni, Manifestacja Pierwotnego Wyrażenia, potężny Yog-Sothoth, Wszechrzecz w Jedności i Jedność we Wszechrzeczy otuli istnienia, nadchodząc od Południa, a wraz z nim zatrzęsie rzeczywistością Antyteza Kreacji, Główny Sprawca, Sułtan Demonów – Azathoth. Trąby długie we łkaniu aż się zanoszą i znaki pokłaniają się z góry opuszczonymi skrzydłami.
IA! IA! YOG SOTHOTH!
AZATHOTH TA ARDATA!
IA ASALUX!
ASALUX!
KAKKAMMU!
KANPA!
Tak oto me życie i twórczość poświęcę Przedwiecznym w zamian za Nieśmiertelność i nieskończoną Wiedzę. Władzę nad Czasem i Przestrzenią. Niechaj pleśń z oczu zgarną narody…
Kwiecień 1883, Paryż
Jezu Chryste, Panie Boże Przenajświętszy, Matko Boża, Maryjo Królowo Polski zmiłuj się nade mną. Albowiem zgrzeszyłem w najbardziej plugawy sposób, zaprzedając swoją duszę, umysł i ciało piekielnym demonom z najmroczniejszych otchłani czasu. Jak dziki zwierz przyszło Nieszczęście do mnie. Przeżyłem najstraszniejsze koszmary, poznałem najbardziej obrazoburcze sekrety świata i jednocześnie zrozumiałem, że jest to zaledwie przedsionek najgłębszego piekła, jakiego człowiek nie jest sobie w stanie wyobrazić. Boże Ojcze zlituj się nade mną, pomóż mi odegnać upiorne wizje, spraw bym zapanował nad opętującym mnie chaosem.
Poddaję się całkowicie. Wiem, że nadchodzi mój koniec, demony choroby znów wzięły mnie w swoje władanie. Już prawie nic nie widzę, praktycznie nic nie słyszę. A mimo to w uszach wciąż rozbrzmiewa mi szalona antymuzyka Azathotha, boga-idioty, jego obłąkanych bębnów i bezdźwięcznych piszczałek, a jednak wciąż przed oczyma mam Grzyby z Yuggoth. Pewnie do śmierci nie wyzbędę się tych skaz na duszy i ciele. Nie mam wątpliwości, że w pełni na to zasłużyłem. Bo zwątpiłem w miłość Bożą, bo zwątpiłem w Jego słowo, dając się omamić diabłu! Tak! Bo wrogiem mym jest sam Szatan, który pod postacią Jeaquesa Ranserine’a przez ostatnie miesiące wlewał we mnie jad. Dziś tego jadu się wyzbywam. Zniszczyłem wszystkie prace, które stworzyłem w ciągu ostatnich kilku tygodni. Spaliłem wszystkie wiersze, które napisałem pod wpływem poznanych koszmarów. Albowiem nie ma nic poza Grozą i Szaleństwem w miejscach, do których zabrał mnie Szatan. Boże kochany! Jezusie Chrystusie najcudniejszy! Wznieć mą Nadzieję, okaż Miłość! Uratuj mnie, nim się zamyślą myśli niszczyciele.
Teraz nie mam już nic. Ranserine zniknął równie nagle jak się pojawił, gdy tylko odkrył, że nie będzie miał ze mnie pożytku. A ja siedzę tutaj opuszczony i zapomniany. Nie wiem już, dlaczego płaczę. Czy dlatego, że utraciłem wszystko, że jako nędzarz pełen zgryzot, zapomniany przez wszystkich umieram na obczyźnie? Czy może dlatego, że odrzuciłem Nieśmiertelność, jaką mogłem dostać za cenę duszy. Za pakt z Yog-Sothothem. Boże, Ty ocenisz swego pokornego sługę, swego syna marnotrawnego. Ty w swej mądrości najwspanialszy rozsądzisz mój dalszy los. Zdaję się całkowicie w Twoje ręce, mój Panie…
Maj 1883, Paryż
Witaj mój serdeczny przyjacielu!
Z żalem donoszę Ci, że dwudziestego trzeciego maja bieżącego roku, mój podopieczny, Cyprian Kamil Norwid, zmarł w przytułku Świętego Kazimierza w Paryżu. Mimo licznych postępów w pojmowaniu rzeczywistości, jakie przejawił w ostatnich miesiącach, nie zdołał wyprzeć się swoich religijnych przekonań, co ostatecznie doprowadziło go na skraj obłędu i rozdarcia wewnętrznego, skutkiem czego nie byłem w stanie utrzymywać dłużej demonów z dala od niego. Choroba zniszczyła go już wcześniej, moje lekcje okazały się tak naprawdę tylko łaską przedłużającą niepotrzebnie agonię.
Przyznam Ci szczerze, że naprawdę wierzyłem, że tym razem udało mi się zasiać ziarno na podatnym gruncie, że Prawda Przedwiecznych i nauki, które od lat kultywujemy, znajdą wreszcie naśladowców i godnych następców. Niestety, ten nieszczęsny polski poeta odszedł, niszcząc uprzednio swe najwspanialsze dzieła, zarówno obrazy, jak i utwory literackie. Szczególnie tych pierwszych jest mi wielce szkoda, bowiem nieświadom niczego, odtwarzał wizje ze swoich snów, w których zsyłałem mu swoje wspomnienia z Yuggoth, Y’ha-nthlei i R’lyeh. Nie wiem, czy starczy mi sił, by znów tam kiedyś powrócić, nie wiem, czy zdołam wypełnić plan Yog-Sothotha.
Czuję się znów jak wtedy, gdy w październiku 1849 zmarł ten szalony geniusz, Poe. Tyle lat wytężonej pracy, a on zagubił się w otchłani szaleństwa i opium. Znów muszę czekać, szukać nowej Gasnącej Gwiazdy. Wciąż nie wiem, w jaki sposób wpłynąć na ludzi, by poznali moc Cthulhu, by skłonili czoła przed potęgą Shub-Nigurath. Potrzebujemy twórcy, artysty-geniusza na tyle odseparowanego od społeczeństwa, by nie mógł zatracić się w rozpraszających szczegółach życia, by nie zagubił się w błahostkach dnia codziennego. Po namyśle stwierdzam nawet, że dotychczasowe próby zakończyły się porażką, ponieważ zbyt dużo staraliśmy się przekazać. Być może klucz tkwi w tym, że człowiek jest na tyle marną istotą, że nie będzie w stanie przyjąć do wiadomości wszystkich faktów, przyjmując je jako przerażające fantasmagorie. A gdy poprzemy je dowodami, wpędzimy go w szaleństwo. Sugeruję więc, by przy następnych Gasnących Gwiazdach jedynie rzucić ich na tory pracy twórczej, jednocześnie starając się natchnąć ich wiedzą Nyarlathotepa. Absolut Azathotha nie znajdzie tutaj miejsca. Człowiek, którego wybierzemy, musi być po pierwsze niewierzący, by nie bronić się jak Norwid, po drugie wolny od nałogów, by nie oszaleć jak Poe. Proponuję wykorzystać taktykę biblijną, ale według odwrotnej zasady. Niech wierzy, że to, co pisze, to baśnie, mroczne historie, opowieści grozy. Niech wlewa wiedzę w kolejne pokolenia. Im więcej nas będzie wiedziało, tym silniejsi się staniemy. A Cthulhu znów powstanie. Ia! Ia! Cthulhu Fhtagn!
Przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl. Niepowodzenia z Norwidem upatruję w wieku mego podopiecznego. Jego niewątpliwy i niedoceniony geniusz rozkwitał przez zbyt wiele lat, mówiąc dosadniej, był zbyt dojrzałym osobnikiem, by dać się w pełni odwrócić ku właściwej drodze. Poe z kolei choć był człowiekiem młodym, zbyt głęboko zatonął w odmętach nałogów, stracił zdolność odróżniania swoich lęków i halucynacji od światła Azathotha.
Dlatego sugeruję, by Tego, który Poprowadzi Tłumy, Tego, który Wskrzesi Pradawnych Bogów, szukać nie wśród obecnych twórców, a w przyszłości! Sprawdziłem gwiazdy, zbadałem tropy, wysłuchałem przepowiedni i znaków Przedwiecznych. Znalazłem dwa żywoty, które objawią się wkrótce światu, a odpowiednio pokierowane przysłużą się naszej sprawie. Nie wiem, który z nich, dlatego proszę Cię o pomoc.
Ja porzucam Paryż. Jadę do Rosji, tam według gwiazd za cztery lata urodzi się kolejne potrzebne nam dziecię. Wezmę je pod opiekę. Ty zostań na Nowym Lądzie. Za siedem lat i tam ma się zjawić Talent nam przydatny. Oddaję go pod Twoje skrzydła. Skieruj swe kroki do Providence, Rhode Island. Tymczasem pozostaniemy w kontakcie. Ia! Ia! Cthulhu Fhtagn!
Twój oddany przyjaciel,
Jeaques Ranserine
PS.
Swe kroki kieruję na tereny dawnej Rzeczpospolitej, od lat stu z okładem znajdującej się pod zaborem rosyjskim, nie wiem więc kiedy będę mógł się znów odezwać i jak będzie kursować tamtejsza poczta. Obawiam się również, że może ona być inwigilowaną, choć nie z powodu naszych starań, a podejrzeń o działalność wywrotową. Niemniej bądź cierpliwy. Innych sposobów komunikacji zaniechaj. Moc moja słabnie. Ja też. A czasu coraz mniej… Gdyby coś się stało, coś wpłynęło na nasze plany, gdybyś przez najbliższy rok nie dostał ode mnie żadnego listu, szukaj mnie nad rzeką Bug, w niewielkiej miejscowości zwanej Kamionką Strumiłową.
POSŁOWIE
Wprawdzie pisanie posłowia, szczególnie do opowiadanie tego typu, to jak chwalenie się przepisem po podaniu kolacji dla gości, niemniej nie wypada po prostu nie przyznać się do rzeczy oczywistych. O inspiracjach pisać nie będę, bo byłbym równie subtelny jak mamut na wystawie chińskich filiżanek. Niemniej muszę się przyznać, że w tekst wplotłem czasem mniej, czasem bardziej przetworzone fragmenty wierszy Cypriana Kamila Norwida: – „Bema Pamięci Żałobny Rapsod”, „Do Wroga Pieśń”, „Trylog”, „Fatum”, „Zgon Poezji”, „Pieśń do ziemi naszej – oraz inkantacje i zaklęcia z „Necronomiconu” w przekładzie Krzysztofa Azarewicza (tak, tak, tego pana od ambitniejszych tekstów Behemotha). Zaznaczam, że w większości (poza fragmentem dotyczącym Azathotha) użyłem ich zgodnie z przeznaczeniem, omijając jednak rozbudowane przygotowania i złożoność całych rytuałów, dlatego chętnych do używania owych fraz upraszam o rozwagę. Wszelkie neologizmy są dziełem Norwida. Inne nawiązania i gierki słowne pozostawiam niewyjaśnione, nie chcąc psuć ewentualnej zabawy Szanownym Czytelnikom.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.