Po drugiej stronie stołu
Data wydania: 2007
Data premiery: 27 listopada 2007
ISBN: 978-83-6038-340-7
Format: 120x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 244
Kategoria: Literatura dla kobiet
25.90 zł 18.13 zł
Matka i córka. Dwie kobiety. Podobne czy inne? Przyjaciółki czy rywalki? Żyjące obok siebie, dla siebie czy też na przekór sobie? Kim jest córka – wobec siebie, wobec matki i wobec świata?
Wokół tych nieuchwytnych relacji toczą się rozważania autorki.
Po drugiej stronie stołu to powieść o trudnych sprawach, której akcja toczy się w ciągu jednego wieczora. Jej bohaterka Martyna spędza ten czas na rozmowach z matką.
Autorka ukazuje skomplikowane relacje, jakie łączą obie kobiety, ich wzajemne odpychanie się, a zarazem przyciąganie siłą miłości.
Moje wizyty u matki odbywają się zawsze tak samo. Ja naciskam dzwonek, matka otwiera, uśmiecha się, mówi dzień dobry i całuje. Całuje w ten sam, nieco przesadny sposób, przejeżdżając wargami po moim lewym policzku, a prawy głaszcząc dłonią. W drugiej dłoni trzyma papierosa marki Vogue, wypalonego mniej więcej do połowy. Ja myślę sobie wtedy, że powinna odłożyć go na tę chwilę do popielniczki, zamiast dmuchać mi prosto w twarz śmierdzącym dymem.
Za każdym razem obiecuję sobie, że zwrócę jej na to uwagę, ale nigdy jeszcze tego nie zrobiłam. Przede wszystkim dlatego, że wiem, iż ona i tak mnie nie posłucha. Oczywiście obieca już więcej mnie nie całować, mając usta pełne dymu, ale jej obietnice nie znaczą nic. I tak zrobi, co zechce, co sama uzna za słuszne albo dla niej wygodne. Tak, moja matka jest egoistką, ale na szczęście, nie z tych zimnych i wyrachowanych. Powiedziałabym raczej, że jest niedostosowana społecznie, co znaczy, ze przebywa we własnym świecie, lekceważąc wszelkie reguły życia codziennego.
Nie próbuję tego zmieniać, już nie próbuję. Odkąd postanowiłam bezwzględnie walczyć o swoją prywatność, co głównie miało polegać na wydarciu ze szponów matki wszelkich spraw do niej nie należących, czyli moich, a nie jej, postanowiłam konsekwentnie nie ingerować w to, co robi. Co mi to daje? Na dłuższą metę – niewiele. Ale za każdym razem, gdy matka próbuje w jakikolwiek sposób wpłynąć na moje decyzje albo bezceremonialnie wypytywać o szczegóły życia, albo radzić, karcić i ustawiać, mam tę satysfakcję, że mogę rzucić jej prosto w twarz: Ja się w twoje życie nie wtrącam!
Dlatego nic nie mówię, robię tylko grymas całkowitego obrzydzenia, licząc, że da jej do zrozumienia, że nie życzę sobie, by witała się ze mną w taki sposób. Grymas obrzydzenia był kiedyś grymasem dezaprobaty, ale ponieważ nie zadziałał, więc z każdą kolejną wizytą, wykrzywiałam twarz coraz bardziej, aby przekaz zyskał na wyrazie. Matka jeszcze nie załapała. Ale widzi. Widzi i komentuje.
– Co się tak krzywisz? – pyta.
– Wcale się nie krzywię – mówię.
Próbuję się nie zdenerwować, co prawie mi się udaje. To zabawne, jak często intelektualne ustalenia odbiegają od rzeczywistej ich realizacji. Wiem, że zachowujemy się z matką jak marionetki, skrupulatnie odgrywające swoje role, chociaż żadna z nas nie wyraziła na nie zgody. Robimy to, czego nie chcemy robić. Najgorsze jest to, że na przykład ja, doskonale zdaję sobie sprawę z absurdalności naszego zachowania, a nie potrafię temu przeciwdziałać. W dodatku wygłaszałam kwestie, tak, wyuczone kwestie, co do których obiecuję sobie, że już więcej ich nie wypowiem.
– Ale przecież widzę, że się krzywisz, co się stało?
– Nic się nie stało – odpowiadam, po czym zupełnie naburmuszona wchodzę do jedynego pokoju w mieszkaniu mojej matki. Siadam na sofie, zaciskając dłonie na kolanach, albo zakładam nogę na nogę i drygam, to znaczy majtam stopą, która jest w górze.
– Nie drygaj – mówi matka, stojąc nade mną, jak kat nad dobrą duszą.
– Nie drygam – opowiadam i nadal drygam.
Patrzę na nią wymownie, choć nie mówię nic. Tym razem ma na sobie długą spódnicę w indyjskie wzory, bluzkę z uśmiechniętym misiem na biuście, a na nogach japonki. Na stopach dostrzegam białe skarpety o kroju standardowym, a więc można sobie wyobrazić, jak kosmicznie to wygląda.
– Mamo, co ty na siebie włożyłaś? – pytam.
– A bo zimno mi się zrobiło w stopy, a nie chciało mi się szukać innych butów.
No tak. Niech będzie, myślę. Dlaczego nałożyła wzorzystą kieckę do bluzki dwunastoletniej dziewczynki, nie wyjaśniła. Postanawiam nie naciskać, co wywołuje we mnie dwojaką reakcję. Z jednej strony, czuję coraz większą irytację i chcę się wyładować, z drugiej jako osoba taktowna, wolę temat przemilczeć. Zabawne, że tak się skupiam na rzeczach nieistotnych, prawda? Bo tak to już z moją matką jest. Nauczyła mnie drobiazgowego analizowania rzeczywistości. Nie w taki sposób, że zwracała mi na szczegóły uwagę, ale poprzez swoje egzaltowanie się błahostkami, na których ja za nic w świecie bym się nie skupiła.
Zawsze musiałam być gotowa na niespodzianki z jej strony, na uwijanie się wokół spraw drugorzędnych przy jednoczesnym pomijaniu zagadnień ważnych. Pamiętam jak spóźniłam się dwadzieścia minut na mszę, w trakcie której miałam przyjąć pierwszą komunię. Stałam już kompletnie ubrana, z wiankiem na głowie, w rękawiczkach i białych bucikach, a ona sterczała przed lustrem, nie mogąc się zdecydować, które kolczyki pasują do garsonki. Prędzej, błagałam, wymachując ze zdenerwowania białym woreczkiem z modlitewnikiem w środku, prędzej. Zaraz, zaraz, odpowiadała, nie przejmuj się kochanie, bez nas nie zaczną. A oni zaczęli, wyobraźcie sobie.
Atmosfera jest napięta. Ja jestem wściekła na brak porozumienia między nami. Zdaję sobie sprawę, że ponoszę sporą odpowiedzialność za to, co się dzieje. Mówię sobie, że to nie moja wina, że to naturalna i zdrowa odpowiedź na to, co wyprawia i wyprawiała moja matka, na jej kosmiczną osobowość, na jej wychowanie i na jej psychopatyczną chęć wkroczenia w najintymniejsze zakątki mojego życia. Nie pomaga, słyszę głos sumienia, wyrzucający mi niegodziwość i brak poszanowania dla matki rodzicielki. Jestem bliska wytłumaczenia jej powodów mojego zdenerwowania, tak przecież błahych, dotyczących głupiego peta, trzymanego w dłoni, kiedy się ze mną całuje. To drobiazg, chcę krzyknąć, przepraszam cię mamusiu, już wszystko w porządku.
– Masz kogoś? – słyszę.
Krew mnie zalewa. Nie mamo, nie mam – chcę wycedzić przez zaciśnięte zęby. Ale nie, duma nie zezwala. Gdybym tak po prostu odpowiedziała na to pytanie, weszłabym w jej grę, w to jej śledztwo, wydające się zupełnie nie na miejscu, zważywszy na mój wiek, na jej wiek i na to, że już od stuleci nie mieszkamy razem. Zazwyczaj odpowiadam pytaniem na pytanie, w stylu:
– A to ludzi można posiadać?
Albo:
– Ojej, a kogo masz na myśli?
Albo odpowiadam: Tak, mam kota, mam przyjaciół, znajomych, dziadka i matkę. Ona puszcza te słowa mimo uszu. Nadal nade mną stoi, wpatrując mi się w środek czoła. Przesłuchanie trwa, kto zbił szybę, przyznaj się smarkaczu, nie puszczę cię, jeśli nie powiesz prawdy.
– Mamo – nie wytrzymuję presji – mam trzydzieści dwa lata, jestem dorosła, prowadzę swoje własne życie, nie życzę sobie, żebyś się w nie wtrącała, ja się w twoje nie wtrącam.
Ona się obraża, podchodzi do stolika, wyjmuje papierosa, wkłada do ust i dopiero wtedy szuka zapalniczki. Najczęściej znajduje od razu, ale zdarza się, że biega nerwowo po pokoju z vogue’m w zębach, który wyglądałby jak patyczek od lizaka, gdyby nie majtał się na wszystkie strony.
– Chcesz?
Rzuca we mnie paczką.
– Nie palę – odpowiadam, prawie rycząc ze wściekłości, po czym wyjmuję papierosa i zapalam, gdy ona znajduje zapalniczkę.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.