Grendel
John Gardner
Przekład: Piotr Siemion
Tytuł oryginału: Grendel
Data wydania: 2007
Data premiery: 27 listopada 2007
ISBN: 978-83-6038-339-1
Format: 120x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 160
Kategoria: Fantastyka i groza
21.90 zł 15.33 zł
Pierwszy i najbardziej przerażający potwór w historii literatury anglojęzycznej rodem z wspaniałego eposu Beowulf opowiada własną wersję historii w książce, którą William Gass nazwał jedną z najwspanialszych współczesnych opowieści.
Grendel z poczuciem wyższości relacjonuje poczynania ludzi, nie mogąc pojąć ich brutalności, żądzy mordu czy strachu. Jest to swoista rozprawa o ludzkiej hipokryzji i nietolerancji.
John Gardner, urodzony 21 lipca 1933 roku w Batavii w stanie Nowy Jork był znanym amerykańskim powieściopisarzem i krytykiem literackim. W jego dorobku literackim można znaleźć powieści, książki dla dzieci, książki dydaktyczne, libretta, sztuki oraz tłumaczenia.
Poniósł śmierć w wypadku motocyklowym 14 września 1982 roku.
Niezwykłe osiągnięcie… Bardzo zabawna, oryginalna, zręcznie napisana, sympatyczna i wzruszająca, bogata w przemyślenia i uczucia… Wspaniała lektura. John Gardner stał się dzięki niej wielkim współczesnym pisarzem.
The New York Times
Zachwycająca powieść – absolutnie zachwycająca: dowcipna, błyskotliwa, inteligentna i urocza.
Newsweek
1
Stary baran stoi na skalnym obrywie i gapi się w dół z wyrazem głupiego triumfu w ślepiach. Mrugam. Patrzę ze zgrozą.
— Jazda stąd — syczę. — Wracaj do tej swojej pieczary, czy tej swojej owczarni.
Baran, niczym sędziwy, otępiały król, przekrzywia łeb i nasłuchuje. Po chwili namysłu postanawia mnie zignorować. Zaczynam tupać, walę pięścią w skałę, wreszcie miotam weń kamieniem wielkim jak głowa. Ani drgnie. Wznoszę ku niebu włochate pięści i wydaję z siebie ryk tak potworny, że zamarza nagle woda w kałuży, a nawet ja sam czuję się niepewnie. Baran dalej nic: oto znów nadchodzi nasza pora. Zaczyna się dwunasty rok mojej kretyńskiej wojny.
Jakże bolesnej! Jakże głupiej!
— Co tam — wzdycham. Wzruszam ramionami i wlokę się z powrotem do lasu.
Nie sądźcie czasem, że jestem równie głupi jak baran, którego mózg ściskają korzenie krętych rogów. Podobne do kamyków oczy barana widzą tylko mały wycinek świata, który napiera z zewnątrz i wypełnia jego drżące boki niczym topniejący śnieg wyschłe koryto strumienia, drażni wielkie, obwisłe jądra, rodzi w mózgu ten sam niepokój, który baran czuł każdej minionej wiosny. (Dawno o tym zapomniał). Zadnie nogi dygocą w owej znajomej, ślepej żądzy, by okraczać wszystko, co się nawinie: burzowe chmury spiętrzone na zachodzie, zbutwiałe pnie drzew, rozkraczone uległe owce. Nie mogę znieść tego widoku.
— Czy te stworzenia nie mają ani krzty godności? — pytam nieba, które, jak można było przewidzieć, milczy. Wykrzywiam twarz i robię ku niemu nieprzyzwoity gest, ale wiecznie niewzruszone niebo ignoruje mnie. Jego też nienawidzę, jak nienawidzę bezmyślnych, pączkujących drzew i piskliwych ptaków.
Nie łudzę się oczywiście myślą, że jestem od nich szlachetniejszy: bezsensowny, cudaczny potwór, czyhający w cieniu, cuchnący trupem, zamordowanymi dziećmi i zadręczonym bydłem. (Zrozumcie, nie wpadam w pychę, ale się też nie wstydzę. Kolejna ofiara chciwie wpatrzona w czas, którego nikt nie miał oglądać).
— Och, mój ty biedny cudaku — chlipię, tuląc się do samego siebie, roniąc słone łzy i rechocąc (he, he, he!), wreszcie padam na ziemię, łkając i zawodząc. (Zwykle to tylko takie wygłupy). Nad głową kręci się obojętne słońce, cienie planowo wydłużają się i kurczą. Piskliwe ptaszki znoszą jaja. Z ziemi wyzierają już delikatne, żółte, niewinne trawki — latorośl zmarłych. (Właśnie tutaj, pośród straszliwej zieleni, gdy księżyc zniknął w grobowcu chmur, ukręciłem niegdyś głowę starej Athelgardzie. Tu, gdzie teraz się podnoszą, jak gdyby kąsając przedwiosenne niebo, maleńkie paszcze krokusów podobnych do główek świeżo wyklutych węży wodnych, zgładziłem stalowowłosą wiedźmę. Plułem długo, bo smakowała uryną i żółcią. Słodki kompost pod żółte kwiaty. Męczące są wspomnienia Łowcy Cieni, Wędrowca, Który Kroczy po Krawędzi Świata).
— Aaaaaaaa! — wrzeszczę i znów wykrzywiam twarz ku niebu. Patrzę ponuro na świat, gorzko wspominając rzeczy minione i idiotyzm tego, co przyniesie jutro.
— Auuuuuuu! — Tarzam się po ziemi, łamiąc drzewka. Kalekie dziecię wariatów. Mojej żółtej w świetle poranka sylwetce przypatrują się z góry potężne, obojętne pnie dębów. Nie widzą całej złożoności problemu.
— Najmocniej przepraszam. — Z obrzydliwie przypochlebnym uśmieszkiem udaję, że uchylam kapelsza.
Oczywiście nie zawsze wyglądało to tak jak teraz. Bywało gorzej.
Nieważne, nieważne.
Na widok mej potwornej postaci łania na polance zamiera w bezruchu, po chwili odzyskuje siły w nogach i już jej nie ma.
— Głupie przesądy! — wrzeszczę w stronę słonecznej plamy, gdzie stała przed chwilą. Pochmurnieję i załamuję ręce.
— Co za niewdzięczny świat. — Potrząsam głową. Przecież nigdy jeszcze nie zabiłem sarny i wcale nie zamierzam. Krowy mają więcej mięsa i są zamknięte w zagrodzie, gdzie łatwiej je złapać. Zresztą, być może, sarny istotnie budzą we mnie leciutką niechęć, ale w końcu nie większą niż reszta natury — nie licząc ludzi. Jednak kiedy dochodzi do spotkania ze mną, jeleni, zajęcy ani niedźwiedzi, ani nawet ludzi nie stać na żadne subtelne rozróżnienia. Na tym polega ich szczęście: patrzą na życie, nie ob-serwując go, są w nim zagrzebane jak kraby w mule. Nie mówię tu, rzecz jasna, o ludziach — ale nie mam teraz nastroju, by opowiadać o ludziach.
I tak to ze mną jest, mówię sobie, dzień za dniem, wiek za wiekiem. Uwięziony wśród martwego następstwa księżyca i gwiazd. Potrząsam głową, mruczę do siebie na cienistych ścieżkach i prowadzę długie rozmowy z jedynym na tym świecie pocieszycielem i przyjacielem, ze swoim cieniem. Na ścieżkę tuż przede mną pada skrzeczące pisklę. Zanoszę się złośliwym śmiechem i zostawiam je tam, gdzie upadło, jako dar dobrych niebios dla jakiegoś chorego lisa.
I tak to ze mną jest, wiek za wiekiem. (Mówić, mówić, rozpinać sieć słów, blady mur snu pomiędzy mną a wszystkim, co widzę).
Nadchodzą pierwsze ponure drgnienia wiosny (od spotkania z baranem wiedziałem już, że tak będzie). Nawet tam, gdzie mieszkam, pod ziemią, gdzie jedynym światłem jest czerwień mych ogni i gdzie nie porusza się nic oprócz cieni migocących na wilgotnych ścianach jaskini, szczurów myszkujących w stosie kości i ohydnego cielska mojej matki, kiedy przewraca się z boku na bok dręczona koszmarnymi wspomnieniami, czuję, jak w czarnej próchnicy lasu ponad głową zaczynają kiełkować grzyby. Powraca wtedy wściekłość, która narasta we mnie jak niewidzialny ogień, aż wreszcie nie mogę się już dłużej oprzeć. Ruszam ku powierzchni — mechanicznie, jak wszystko co żyje — zaciskając pięści na myśl o swoim braku woli. Brzuchem targa żądza krwi ślepa jak wiatr. Płynę ku górze obok ognistych węży, których gorące, węgorzowate kształty kipią w jaśniejącej zieleni jeziora, i wynurzam się, łapiąc oddech, pośród bulgoczących fal i oparów. Dysząc, wypełzam na brzeg.
Z początku jest mi dobrze. Leżę pośród nocy, nagi pod chłodną maszynerią gwiazd. Nade mną śmiga prędka jak sokół przestrzeń, narastając niczym śmiertelna choroba czy nieodwracalna krzywda. Chłód nocy niesie upragnioną realność. Jestem dla niej tak samo obojętny jak dla tamtej twarzy, wykutej w skale urwiska na znak, że świat został porzucony. Podobnie smakuje z początku dzieciństwo, jeszcze zanim zaczyna się z przerażeniem dostrzegać, że wiek za wiekiem wszystko się powtarza. Leżę w parującej trawie i odpoczywam, a za mną syczy i bulgoce pradawne jezioro, szepcząc słowa i zdania, których rozsądek nakazuje mi nie słyszeć. Wreszcie podnoszę się i ciężki jak oblodzona góra ruszam ku wewnętrznym murom wyznaczającym krawędź mojego królestwa, ku miejscu, gdzie zaczynają się wilcze stoki. Nieruchomieję na wietrze. Noc gęstnieje od mojego smrodu. Spoglądając w dół niekończących się urwisk, raz jeszcze uświadamiam sobie, że mam inną możliwość: mogę umrzeć. Chichoczę wściekle i zachłystuję się powietrzem.
— Zabierzcie mnie, otchłanie! — wyję, stojąc na samej krawędzi. — Zmiażdżcie mnie w swych czarnych, śmierdzących wnętrznościach!
Przeraża mnie mój własny głos grzmiący w ciemności. Drżę cały. Czuję, że coś pcha mnie ku morskim głębinom mojej isto-ty. Jestem niby zwierzę, które ujrzało tuż przed sobą piorun.
Lecz jednocześnie uświadamiam sobie skrycie, że to bzdura. Ten grzmot to przecież tylko mój własny krzyk, otchłanie zaś, jak wszystko, co ogromne, są martwe. Nie połkną mnie, choć-bym tu stał tysiąc lat, chyba że sam się tam rzucę w porywie jakiegoś religijnego szału.
Wzdycham przygnębiony i zgrzytam zębami. Jeszcze przez chwilę próbuję swego krzyku: jest w nim jakaś przerażająca, niewypowiedziana groźba, zagadkowy zły urok. Nagle przestaje mnie to bawić.
— A kuku! — wołam przekornie w otchłań dla dodania sobie otuchy i zręcznie odskakuję od krawędzi. Z westchnieniem podobnym do jęku zaczynam uważnie schodzić wzdłuż urwiska, w stronę moczarów i wrzosowisk, ku dworowi Hrothgara. Sowy niczym pirackie okręty przemykają cicho nad głową, a chude, szare wilki na odgłos mych kroków podnoszą się z niechętnym spojrzeniem i umykają bezszelestnie jak jaszczurki. Kiedyś byłem dumny z tego, że sowy boją się mojego cienia i że wprawiam w popłoch olbrzymie północne wilki. Byłem wtedy młodszy i miałem jeszcze ochotę igrać ze światem.
Stąpam w ciemności, płonąc morderczą żądzą. Mój umysł trawi choroba, którą dostrzegam w sobie tak obiektywnie, jak to tylko możliwe z dystansu dziesięciu stuleci. Gwiazdy rozsiane z krańca w kraniec martwej nocy błyszczą niby klejnoty rozsypane w królewskim grobowcu. Drwią ze mnie, mamią zmysły i dręczą je złudzeniem jakiegoś znaczącego porządku. Ze szczytu skalnych ścian widzę wszystko w promieniu wielu mil — gęste lasy cichnące na mój widok, pełne przycupniętych, pogrążonych w duszącym, nieprzytomnym strachu jeleni, wilków, jeży i dzików; oniemiałe, dygoczące ptaki oblepiające bezmyślną gliną uśpione stare drzewa, których splecione konary ukrywają różne brudne sprawki.
Znów wzdycham, wtapiam się w ciszę i przenikam ją jak wiatr. Gdzieś za plecami, na końcu świata, śpi w ponurym, pod-ziemnym domu moja stara, udręczona matka. Rozdęta przez życie, znękana, nieszczęśliwa wiedźma. Jej tłuste, blade cielsko fosforyzuje w ciemnościach. W poczuciu winy rozmyśla o jakiejś zapomnianej, dziedziczonej od pokoleń zbrodni — musi mieć w sobie coś z człowieka. Nie znaczy to oczywiście, że umie myśleć, analizować, rozbierać na części swoje nieszczęsne, okryte klątwą życie. Kiedy śpi, przywiera do mnie, jakby chciała mnie zmiażdżyć, i muszę siłą wyrywać się z uścisku.
— Dlaczego tu jesteśmy? — pytałem ją często. — Czemu tkwimy w tym brudnym, śmierdzącym dole?
Na to pytanie wzdryga się cała, a jej grube wargi zaczynają drżeć. „Nie pytaj — błagają zaciskające się szpony (nie umie mówić). — Nie pytaj!”
Przypuszczałem, że chodzi tu o jakąś straszną tajemnicę, więc tylko chytrze zezowałem ku matce. Prędzej czy później mi po-wie, myślałem. Ale nic nie powiedziała, choć czekałem. Tak było kiedyś, zanim smok chłodny jak zima nie odsłonił przede mną prawdy. Nie był przyjacielem.
Lecz teraz idę przez lasy i wioski, coraz bliżej świateł dworu Hrothgara. Znają mnie tutaj i szanują. Mija już dwunasty rok, odkąd zacząłem przychodzić w gości na to nagie wzgórze. Niczym mroczny cień wynurzający się z lasu u stóp wzniesienia uprzejmie waliłem do wysokich dębowych wrót, wyłamując zawiasy, a moje powitanie mroziło dwór falą jaskiniowego chłodu.
— Grendel! — piszczą ludzie, a mój uśmiech wybucha jak wiosna. Stary Bard, człowiek, którego mimo wszystko podziwiam, z harfą pod pachą umyka przez okno, choć ślepy jest jak nietoperz. Pijani wojowie Hrothgara z hukiem zeskakują z łóżek i zataczają się w moją stronę, wznosząc bojowe okrzyki. Ciężkie miecze furkoczą jak orle skrzydła.
— Biada nam, biada! — woła z sypialni stary, siwy szronem wielu zim Hrothgar i wbija w ciemność szeroko rozwarte oczy. Zerkająca zza jego pleców żona wpada w histerię. Tymczasem wojowie gaszą w sali biesiadnej wszystkie światła i zarzucają tarczami szerokie kamienne palenisko. Patrząc na to, nie mogę opanować śmiechu. Tylko ja jeden widzę w ciemnościach jak w dzień. Kiedy więc tamci wciąż wrzeszczą, piszczą i wpadają jeden na drugiego, po cichutku porywam swoją ofiarę i wycofuję się do lasu. Tutaj żrę, śmieję się i znów żrę, aż w końcu ledwo mogę się podnieść. Kapiąca krew zlepia mi kudły na piersiach. Wreszcie pieją koguty na wzgórzu, a nad dachami domów wstaje świt. Wtedy powraca moja wielka żałość.
— To kara zesłana na nas! — dobiegają mnie wrzaski. Boli mnie głowa. Światło poranka wykłuwa mi oczy.
— Któryś z bogów wpadł w gniew — zawodzi kobieta. — Lud Skylda, Herogara i Hrothgara nurza się w występku.
Napchany surowym mięsem brzuch odzywa się co chwila. Pełznę przez okrwawione liście na skraj lasu i wypatruję. Psy przestają ujadać, posłuszne mojemu zaklęciu. Tam, gdzie nad osadą góruje dwór Hrothgara, stoi ślepy Bard i przyciska do chudej piersi harfę, daremnie zwracając w moją stronę puste oczodoły. Poza tym nic się nie dzieje. Świnie ryją pod palikami płotu, krzyworogi wół ułożył się w chłodnym cieniu i starannie przeżuwa. Kilku wychudłych, odzianych w skóry mężczyzn popatruje to na ścany dworu, to znów na niedbale krążące wokół sępy. Hrothgar milczy i gładzi śnieżną brodę. Ma starą, spękaną twarz. Słyszę lament we dworze. Ludzie jęczą, bełkoczą i wznoszą błagalne modły do drewna i kamienia. Hrothgar nie wchodzi do środka. Króla stać na własne górne i chmurne teorie.
— Teorie — mruczę, patrząc na zbryzganą krwią ziemię. To samo powiedział kiedyś smok. („Za pomocą swoich teoryjek próbują wytyczyć drogę przez Piekło”. Pamiętam jego śmiech).
Jęki i modły cichną, a na zboczu powoli idą w ruch łopaty. Ludzie budują kopiec pod stos pogrzebowy, na którym spalą urwane ręce, nogi lub głowy porzucone przeze mnie w nocnym zamieszaniu. W splądrowanym dworze stukają młotki cieśli, budujących (pięćdziesiąty czy sześćdziesiąty raz z rzędu) nowe wrota. Robotnicy są pracowici i tępi jak mrówki: różnią się od nich tylko tym, że z niezmordowaną stanowczością wprowadzają tu i tam błahe zmiany. (Tu kilka ćwieków więcej, tam parę żelaznych sztab).
Zapłonął ogień. Najpierw kilka jaszczurczych języków, a potem prawdziwe płomienie liżące stertę chrustu. (Głupia wrona umiałaby lepiej ułożyć swe gniazdo). Urwana noga puchnie i pęka, po niej ramiona, ogień obraca skwierczące, czerniejące szczątki, płomień strzela lepkim dymem, krąży jak sokół, wybiega ku nabrzmiałemu, obojętnemu niebu jak stado wilków. W myśl nakazów jakiejś szalonej teorii ludzie rzucają teraz na stos złote pierścienie, stare miecze i ozdobne hełmy. Tłum intonuje pieśń, śpiewaną jakby przez jeden wibrujący głos, który unosi się wraz z lepkim dymem. Spocone twarze lśnią, pieśń puchnie, przepychając się między lasem a niebem. Ich głosy brzmią teraz prawie radośnie. Można by sądzić, iż za sprawą kolejnej szalonej teorii uwierzyli, że odnieśli tej nocy zwycięstwo. Trzęsie mną wściekłość, oślepiający blask czerwonego słońca przyprawia mnie o mdłości. Żar stosu parzy skórę. Kulę się, drę ciało pazurami i umykam w stronę domu.
2
Mówić, mówić, rzucać zaklęcia, rozpinać skórę słów, która zamyka się wokół jak trumna. Mowa, której od dawna nikt nie rozumie, prędka fala zwyrodniałych, niewyraźnych dźwięków. Pcham ją przed sobą, gdziekolwiek idę, jak smok wypalający sobie ścieżkę przez chaszcze i mgłę.
Kiedy byłem mały — równie dobrze mogło to być przed tysiącem lat — lubiłem się bawić, przemierzać nasz bezkresny podziemny świat w niekończącej się grze w podchody. Skakałem w pustkę, wyswobadzałem się i gnałem ku nowym niebezpieczeństwom. Zawiązywałem szeptane spiski z niewidzialnymi przyjaciółmi, gdakałem dziko z radości, kiedy udawał mi się akt zemsty. Podczas tych zabaw wtykałem nos w najwęższe komory i korytarze, najdalsze macki pieczary. Kiedyś dotarłem wreszcie do jeziorka ognistych węży. Długo gapiłem się z otwartymi ustami na szare jak popiół, ślepe węże, które przecinając toń, ciągnęły za sobą czysty zielony płomień. Wiedziałem — zupełnie, jak gdybym wiedział o tym zawsze — iż węże czegoś tu strzegą. Stałem przez długą chwilę, wodząc wzrokiem po ciemnej pieczarze i nasłuchując kroków matki. Kiedy poczułem, że nie potrafię się dłużej oprzeć, skoczyłem. Ogniste węże rozpierzchły się na wszystkie strony, jak gdyby moje ciało było zaklęte. W głębinie ujrzałem zatopione drzwi i po raz pierwszy w życiu wyszedłem na światło księżyca.
Tamtej pierwszej nocy nie szedłem dalej, ale wiedziałem, że wkrótce powrócę. W trakcie zabaw zacząłem coraz lepiej poznawać świat, tak podobny nocą do ogromnej, ciemnej pieczary. Przemykałem na paluszkach pomiędzy drzewami, pełen obawy przed rządzącymi ciemnością wrogimi mocami. O świcie kryłem się pod ziemią. Jak wszystko, co młode, żyłem wtedy pod działaniem czaru, bezpieczny niczym szczeniak, który dla zabawy warczy i kąsa, przygotowując się dopiero do prawdziwych walk z wilkami. Czasami czar znikał: w załomach pieczary pojawiały się wpatrzone we mnie płonącymi ślepiami ogromne, ciemne, garbate postacie. W ich gardzielach kipiał przeciągły pomruk. Wiele czasu minęło, nim domyśliłem się, że wiercące moje ciało ślepia nie dostrzegają nawet mej przecinającej ciemność sylwetki. Zresztą ze wszystkich stworzeń, które wtedy znałem, tylko moja matka umiała na mnie patrzeć — pożerała mnie wzrokiem jak troll. Chociaż nigdy mi tego nie wyznała, wiedziałem, że mnie kocha: sama mnie stworzyła, byłem jej dziełem. Stanowiliśmy jedną całość niczym skała i mur, który z niej wyrasta — tak sobie rozpaczliwie i uparcie wmawiałem. Pod jej palącym spojrzeniem traciłem tę pewność. Niezwykle wyraźnie dostrzegałem wtedy miejsce, gdzie siedziałem, rozciągający się pomiędzy nami gładki, brudny spłacheć i to bijące z oczu mamy poczucie obcości. Poczułem się nagle samotny i brzydki, prawie nieprzyzwoity, jak gdybym wytarzał się w brudach. Głęboko pod nami dudniła podziemna rzeka. Byłem zbyt młody, by sprostać temu wszystkiemu, i z płaczem rzucałem się w szponiaste objęcia matki. Wiedziałem, że trochę się mnie boi (miałem zęby jak piła), a mimo to przygarniała mnie do tłustej, obwisłej piersi, jak gdyby chciała znów połączyć nasze ciała. Pocieszony, wracałem powoli do moich zabaw i — przebiegły niczym stary wilk — znów spiskowałem z wymyślonymi przyjaciółmi, wypróbowując w ciemnych zakątkach jaskini i lasu swój nowy obraz, moje wymarzone ja.
I znów powracało obojętne spojrzenie tamtych płonących ślepi. Oczu mojej matki. Mój świat zmieniał się nagle i zastygał jak przebita gwoździem róża. Czułem wyciekającą ze mnie na wszystkie strony zimną przestrzeń, lecz wciąż jeszcze nie rozumiałem.
Pewnego ranka noga zakleszczyła mi się w szczelinie między dwoma pniami.
— Auuu! — krzyczałem. — Mamo! Aaaa!
Był już prawie dzień i dawno powinienem był wrócić do jaskini. Zwykle wracałem o świcie, ale tym razem zatrzymał mnie dłużej niebiański, słodszy niż kwiaty — słodki jak mleko matki — zapach nowo narodzonego cielaka. Ze złością i niedowierzaniem patrzyłem na stopę, która utkwiła głęboko między zdającymi się ją pożerać dębowymi pniami. Moją nogę aż po udo obsypały czarne trociny z wiewiórczego gniazda. Nie wiem, jak się to wszystko stało, musiałem chyba rozchylić pnie i postawić stopę tam, gdzie się zrastały, a kiedy je bezmyślnie puściłem, zatrzasnęły się jak wnyki. Z kostki i łydki buchała krew, a ból pełzł wzdłuż ciała niczym pożar po górskim zboczu. Wpadłem w panikę i zacząłem przyzywać matkę na pomoc. Ryczałem w stronę lasu, nieba i skał, aż się trzęsła ziemia. Wskutek upływu krwi i osłabienia nie mogłem już machać rękami.
— Ja tu umrę! — szlochałem. — Biedny Grendel! Biedna mama! Mały Grendel będzie tu tkwił, aż umrze z głodu… I nikt nie będzie go żałować…
Na tę myśl zawyłem z wściekłości i przypomniałem sobie wzrok matki, zimne, obojętne ślepia tamtych. Krzyknąłem ze strachu. Znikąd pomocy.
Słońce stało już wysoko i chociaż przed jego blaskiem chroniły zielone dębowe liście, rozbolała mnie głowa. Wykręcałem się na wszystkie strony, z rozpaczą wypatrując matki wśród skał, ale nie widziałem nikogo. Czy raczej — wszystko oprócz niej. Coraz to nowy obcy kształt z cynicznym okrucieństwem próbo-wał się pod nią podszyć: czarny głaz nad urwiskiem, uschnięty rosochaty pień, pędzący jeleń. Coraz to nowy przedmiot usiłował oddzielić się od reszty, podźwignąć z powszechnego chaosu, lecz zaraz znów osuwał się, roztapiał w splątanej masie tego wszystkiego, co nie było moją matką. Serce biło mi bardzo szybko. Czułem, że cały wszechświat, niebo i słońce, na mgnienie staje przede mną, by znów zatrzeć się i przepaść. Wszystko rozkładało się i gniło — skały, jaśniejące niebo, drzewa, jelonek i wodospad — ale gdyby nadeszła matka, mogłoby w jednej chwili znów zaistnieć, skupić się wokół niej w normalną, powszednią całość. Matka jednak nie nadchodziła i poranek oszalał. Zielona jasność przeszywała mnie rojem żywych igieł.
— Mamo, proszę cię! — szlochałem, konając z żalu. Wtedy na polance pojawił się byk. Przystanął jakieś piętnaście kroków ode mnie i spuścił łeb. Świat, niczym jego sojusznik, skupił się nagle w całość wokół jego sylwetki. Tamten cielak musiał być bliżej, niż sądziłem: byki zawsze bronią młodych, choć nie wiedzą nawet, czy to ich własne. Kiedy z pogardą potrząsnął ku mnie łbem, zadrżałem. Gdybym stał obiema nogami na ziemi, nie martwiłbym się o wynik walki. Mógłbym zresztą z łatwością mu uciec. Byłem jednak osłabiony i zamknięty w potrzasku ponad metr nad ziemią. Jedno uderzenie tej masywnej kwadratowej czaszki mogło strząsnąć mnie z drzewa i przy okazji urwać stopę. Później zaś byk mógł dla rozrywki roznieść mnie na rogach. Na razie stał tylko pod drzewem, mierząc mnie morderczym spojrzeniem i bijąc racicami.
— Sio! Zmykaj! — zawołałem. Bez skutku. Ryknąłem po-tężnie, a byk poderwał łeb, jak gdyby mój głos był ciśniętym w niego głazem. Nie ruszał się, zastanawiając się widocznie nad sytuacją. Potem znów zatupał racicami. Mój kolejny ryk zignorował zupełnie, parsknął tylko krótko i dalej rył ziemię, opryskując zadnie nogi fontanną poszarpanej darni. Mój czas zatrzymał się niczym w chwili umierania: widziałem, że byk przerzuca ciężar ciała na tylne nogi i pochylając łeb, przechodzi w galop. Zbliżał się niedbałym łukiem, stopniowo nabierając prędkości. Zawinięty ogon wzniósł się jak sztandar. Znowu zawyłem, ale byk nie zastrzygł nawet uchem. Nadciągał jak lawina. Grzmot racic odbijał się echem od skalnych urwisk. Uderzył w drzewo, szarpiąc jednocześnie łbem, a po mojej nodze przebiegł płomień. Czubek rogu rozdarł ją aż po kolano.
I tylko tyle. Drzewo zadrżało, byk zatoczył się i przysiadł. Potrząsnął łbem, jak gdyby chciał oprzytomnieć, odwrócił się i potruchtał ku miejscu, z którego rozpoczął szarżę. Uderzył za nisko. Mimo paniki zrozumiałem, że zawsze będzie uderzał za nisko: był ślepym mechanizmem kierowanym przez pradawny instynkt i w identyczny sposób walczyłby z orłem albo trzęsie-niem ziemi. Musiałem tylko strzec się zakręconego rogu. Gdy byk zaszarżował powtórnie, miałem się już na baczności. Patrzyłem na róg niczym na krawędź szczeliny skalnej podczas skoku. Uchyliłem się w samą porę. Owionął mnie tylko podmuch rozcinanego powietrza. Roześmiałem się. Kostka mi zdrętwiała, noga paliła żywym ogniem aż po biodro. Obróciłem się, by jeszcze raz przeszukać wzrokiem urwiska. Matki wciąż nie było. Śmiałem się coraz głośniej. Rozumiałem już, jak gdybym dostąpił objawienia, pustkę w oczach zgarbionych postaci w pieczarze. (Być może snujące się po jaskiniach z czarnym jak sadza wzrokiem, mamroczące, zatopione każde we własnej, niedostępnej dla innych rozpaczy stworzenia były moimi braćmi, wujami?)
Pojąłem, że świat jest niczym, że jest mechanicznym chaosem rządzonym przez bezmyślną, bydlęcą agresję, na którą nakładamy nasze lęki i nadzieje. Zrozumiałem też, w sposób całkowity i ostateczny, że jestem jedyną żywą istotą. Cała reszta popycha mnie tylko, a kiedy odpycham ją ślepo z powrotem, masa wszystkiego, co nie jest mną, napiera znowu. Każde moje spojrzenie od nowa stwarza świat — oto zły bóg umiera żałośnie na drzewie!
Byk znów uderzył. Uchyliłem się, rycząc z bólu i wściekłości. Gdybym mógł dosięgnąć tamtych konarów nad głową, wychylających się jak głodne węże z gniazda, mógłbym zmienić je w broń, w zaporę pomiędzy sobą a jaskinią, w opał dla naszego ogniska. Były jednak za wysoko. Cóż mi po nich — przyjemny cień? Zamiast śmiechu wydałem jakiś rozdzierający skowyt.
Byk wciąż atakował. Czasem, po kolejnej szarży, kładł się i leżał, dysząc. Powoli słabłem już od niepowstrzymanego śmiechu. Przestałem się uchylać i martwić o nogę. Róg dosięgał jej od czasu do czasu. Przylgnąłem do pnia po prawej stronie i prawie zasnąłem. Może rzeczywiście spałem, chyba tak, zresztą czy to ważne? Było już dobrze po południu, kiedy otworzyłem oczy i zobaczyłem, że byk zniknął.
Zdaje się, że znów zasnąłem, bo kiedy doszedłem do siebie i spojrzałem w górę, krążyły tam sępy. Westchnąłem obojętnie. Ból zelżał albo też zaczynałem się do niego przyzwyczajać. Nieważne. Próbowałem spojrzeć na siebie z punktu widzenia sępa. Zamiast tego zobaczyłem oczy matki — pożerały mnie. Byłem dla niej punktem, wokół którego skupiał się i porządkował ogólny chaos, ale nie ze względu na mnie, na moje kudłate cielsko czy nienaturalnie sprytny umysł. Wiedzia-ła, że sam nie pojmę nigdy, co dla niej znaczę, ani też nie będę chciał pojąć. Ja, obcy, skała wyrwana z muru. Znów zapadłem w sen.
Tej nocy pierwszy raz zobaczyłem ludzi.
Kiedy się zbudziłem, czy raczej ocknąłem, było ciemno. Od razu domyśliłem się, że coś jest nie tak. Las milczał. Ucichło nawet rechotanie żab i cykanie świerszczy. Wokół unosił się dziwny zapach, zapach ognia, ale innego niż nasz. Woń była ostra, kłująca niczym oset. Otworzyłem oczy, lecz widziałem wszystko niewyraźnie, jak pod wodą. Wokół mnie, niczym ślepia niezwykłych stworzeń, płonęły ognie. Kiedy na nie spojrzałem, uskoczyły gwałtownie. Później zaczęły do mnie docierać głosy, pojedyncze słowa. Dźwięki brzmiały obco, ale kiedy się trochę uspokoiłem, okazało się, że je rozumiem. Był to mój własny język, chociaż brzmiał dziwnie, jak gdyby dźwięki wy-dawały kruche gałązki, suche patyki i pękające płytki łupka. Widziałem teraz trochę lepiej: siedzieli na koniach, trzymając w rękach pochodnie. Niektórzy mieli zamiast głów błyszczące kopuły (tak się wydawało), z których wyrastały rogi jak u byka. Te niewielkie stworzenia miały martwe oczka i szarobiałe twarze. Mimo że były do mnie trochę podobne, sprawiały dziwaczne, irytujące wrażenie — niczym szczury. W ich sztywno odmierzanych ruchach kryła się jakaś logika — chude, nagie ręce skakały raptownie. W momencie kiedy zdałem sobie sprawę z ich obecności, wszyscy mówili coś jeden przez drugiego. Chciałem poruszyć się, lecz oprócz jednej ręki całe ciało miałem zupełnie zdrętwiałe. Ucichli jak stadko wróbli. Patrzyliśmy na siebie.
Jeden z nich — wysoki, z długą czarną brodą — zauważył:
— To coś porusza się inaczej niż drzewo!
Wszyscy przytaknęli.
— Według mnie to chyba jakaś narośl. Rodzaj zwierzopodobnej huby — dodał wysoki.
Wszyscy uważniej spojrzeli ku konarom.
Grubasek z białą, splątaną brodą wskazał toporem w stronę drzewa.
— Od północnej strony gałęzie są już martwe. Do jesieni zginie całe drzewo. Zawsze kiedy brakuje soków, północna strona schnie najpierw.
Przytaknęli.
— Rzeczywiście — odezwał się inny. — Popatrzcie tam, gdzie to coś wyrasta z pnia. Wszystko w soku!
Podnieśli wyżej pochodnie i wychylili się z siodeł, by lepiej widzieć. Oczy koni rozbłysły.
— Trzeba to zatamować, jeśli chcemy uratować drzewo — powiedział wysoki. Wszyscy chrząknęli z aprobatą. Wysoki z wyraźnym zakłopotaniem spojrzał mi w oczy. Nie mogłem się poruszyć. Zsiadł z konia i podszedł tak blisko, że gdybym miał władzę w rękach, jednym ruchem roztrzaskałbym mu głowę.
— To wygląda jak krew — rzekł i zrobił dziwną minę.
Dwaj następni zsiedli z wierzchowców i podeszli, aby się przyjrzeć.
— Drzewo jest już do niczego — odezwał się jeden.
Wszyscy, prócz tego wysokiego, przytaknęli.
— Nie możemy dać mu tak po prostu uschnąć — zaprotestował wysoki. — Jeśli będziemy na to pozwalać, niedługo wszystko pójdzie w diabły.
Pozostali przytaknęli. Zsiedli z koni i podeszli bliżej.
— A może by tak odrąbać tę całą hubę? — zaproponował grubasek.
Zamyślili się, ale po chwili wysoki potrząsnął głową.
— Bo ja wiem? To może być jakiś drzewny duch. Lepiej nie wchodzić mu w drogę.
Zaniepokoili się trochę. Jeden z nich, chudy i łysy, z oczami jak dwie dziurki, wyciągnął ramiona i jął zataczać małe kółka. Wpatrywał się badawczo w drzewo, w las, w moje oczy. Nagle zatrzymał się i wykrzyknął:
— Właśnie! Król ma rację! Oczywiście, że duch!
— Myślisz? — spytali, wyciągając szyje.
— Jestem tego zupełnie pewien.
— A czy sądzisz, że to przyjazny duch? — zaniepokoił się król.
Łysy przez chwilę patrzył na mnie, przygryzając palce. Rozmyślał tak, wbijając we mnie małe, czarne oczka, jak gdyby czekał, aż coś mu powiem. Spróbowałem się odezwać, ale z ust nie wydobył się żaden dźwięk. Ludzik odskoczył.
— On jest głodny! — zawołał.
— Głodny! — Poruszyli się. — A co on je?
Łysy znów prześwidrował mnie wzrokiem i skulił się, jakby chciał wskoczyć mi do mózgu. Serce zabiło mi mocniej. Byłem już tak głodny, że mógłbym pożreć skałę. Nagle łysy rozpromienił się, jak gdyby doznał jakiegoś religijnego olśnienia.
— On je świnie! — oświadczył. Miał widocznie wątpliwości, bo prędko dodał: — Albo może dym z pieczenia świńskiego mięsa. Jest w okresie przemiany.
Spojrzeli na mnie, przez chwilę przeżuwając tę myśl, i pokiwali głowami.
Król wyznaczył sześciu ludzi.
— Natychmiast sprowadzić tu parę świń!
— Tak jest! — Sześciu pospiesznie dosiadło koni i odjechało. Ucieszyłem się i chociaż czułem w tym wszystkim szaleństwo, roześmiałem się. Odskoczyli wszyscy, z lękiem popatrując ku górze.
— Duch się gniewa — szepnął któryś.
— To u niego normalne — wyjaśnił drugi. — Dlatego chce zabić drzewo.
— Mylicie się obaj — przerwał łysy. — On chce świni.
— Świnia! — usiłowałem zawołać. Przestraszyli się.
Zaczęli coś do siebie krzyczeć, któryś z koni zarżał i stanął dęba. Nie wiedzieć czemu, wzięli to za sygnał do ataku. Bez żadnego ostrzeżenia król wyszarpnął najbliższemu topór i cisnął we mnie. Uchyliłem się z rykiem. Topór przeleciał tuż obok i zadrasnął mi skórę. Pociekła krew.
— Powariowaliście wszyscy! — chciałem zawołać, ale wydałem z siebie tylko jęk. Z wyciem przyzywałem matkę.
— Otoczyć go! — wrzeszczał król. — Uwaga na konie!
Wtedy wreszcie zorientowałem się, że mam do czynienia nie z głupim mechanicznym bykiem, lecz z istotami myślącymi, samodzielnie układającymi plany działania — najniebezpieczniejszymi stworzeniami, jakie napotkałem. Zacząłem wrzeszczeć na postrach, ale tamci, ukryci za krzakami, sięgali już po łuki i oszczepy.
— Powariowaliście! — ryczałem. — Macie źle w głowie! — Nigdy w życiu nie wydałem głośniejszego ryku. Groty strzał parzyły mnie w nogi i ramiona jak gorące węgle, wyłem coraz głośniej. I wtedy, gdy myślałem, że już po mnie, od urwiska dobiegło wycie dziesięciokrotnie potężniejsze niż moje. Matka! Spadała jak piorun, jak huragan, a oczy płonęły jej niczym ogień w smoczej paszczy. Była jeszcze o milę od nas, gdy ludzie wskoczyli na konie i co sił umknęli. Tam, gdzie przechodziła, trzęsły się i padały potężne drzewa. Ziemia drżała. Za-pach matki wlewał się w noc jak krew w srebrny puchar, wypełniając zalaną księżycowym światłem polanę aż po krawędzie. Poczułem, jak puszczają więżące mnie drzewa, i oswobodzony potoczyłem się w trawę.
Ocknąłem się w pieczarze. Po ścianach pełzał ciepły blask ognia. Matka grzebała w stercie kości. Usłyszawszy, że się ruszam, odwróciła się ze zmarszczonym czołem. Tamte postacie zniknęły. Chyba już wtedy domyślałem się, że skryły się głębiej w ciemność, dalej od ludzi. Chciałem opowiedzieć matce o wszystkim, co mi się przytrafiło, o wszystkim, co zrozumiałem: o bezsensownej rzeczywistości świata, o bydlęcej wszechagresji. Matka patrzyła w milczeniu, zakłopotana tym potokiem słów. Dawno już zapomniała mowy, nawet jeśli niegdyś ją znała. Nie słyszałem nigdy jej rozmów z innymi mieszkańcami pieczary. (Nie pamiętam, skąd znam mowę ja sam. To było bardzo, bardzo dawno temu). Uparcie mówiłem dalej, chcąc przebić zaporę jej nieświadomości.
— Świat nie chce mnie, a ja nie chcę świata — tłumaczyłem. Przecież góry są tym, co ja sam zechcę określić jako góry.
Och, cóż za monstrualna głupota dzieciństwa, jakie nierozsądne nadzieje! Budzę się nagle i znów (kiedy jestem w jaskini, spaceruję albo siedzę nad jeziorem) widzę to wszystko. Moja pamięć wzbiera, jak gdyby mnie ścigała. Ogień w oczach matki jest coraz jaśniejszy, jej ciało pochyla się ku mnie, walcząc z dzielącym nas niewidzialnym prądem.
— Świat to bezcelowy przypadek! — krzyczę, zaciskając pięści. — Istnieję tylko ja i nic więcej!
Widzę zmiany zachodzące na jej twarzy. Matka unosi się na czworaki i zamiatając suche odłamki kości, wiedziona nadnaturalną siłą, rzuca się ku mnie poprzez pustkę. Tonę w jej szorstkiej sierści i tłuszczu. Mdli mnie ze strachu.
— Sierść mojej matki jest szorstka — szepczę do siebie. — Ciało ma obwisłe.
Nic nie widzę, przywalony cielskiem, które cuchnie rybami i dziką świnią.
— Moja matka cuchnie rybą i dziką świnią — szepczę i rozmyślam, łapiąc z trudem oddech. Nadaję temu, co widzę, użyteczność, to zaś, czego nie widzę, jest puste i bezużyteczne… Obserwuję siebie obserwującego to, co obserwuję. Nagle podrywam się z miejsca.
— A zatem to nie ja jestem tym, co obserwuje! Jestem brakiem bytu, bezbytem! Niestety, nie ma żadnej nitki, nawet najcieńszego włoska pomiędzy mną a magmą wszechświata! Dudni podziemna rzeka. Nigdy jej nie widziałem.
Mówić, mówić, rozpinać skórę, skórę…
Tracę oddech i pazurami wyszarpuję się z uścisku. Matka szamocze się. Nagle czuję zapach jej krwi i poruszony słucham odbijających się od ścian i sklepienia pulsujących uderzeń jej bijącego serca.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.