
Pustkowia
Przekład: Dorota Strukowska
Tytuł oryginału: Desert places
Data wydania: 2011
Data premiery: 11 kwietnia 2011
ISBN: 978-83-7674-101-7
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 304
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
34.90 zł 24.43 zł
Ceniony autor powieści kryminalnych Andrew Thomas wypoczywa w zaciszu swego domu nad jeziorem, szykując się do promocji kolejnej książki. Idylla przeradza się w koszmar, kiedy list, który początkowo uznał za makabryczny żart, okazuje się autentyczną wiadomością od mordercy. Na terenie jego posiadłości w płytkim grobie spoczywają zwłoki kobiety bestialsko zamordowanej nożem z jego własnej kuchni. Na ciele znajdują się ślady krwi pisarza. Prześladowca wydaje się niepokojąco dobrze znać jego każdy krok Andrew oraz szczegóły z jego życia…
By nie narażać bliskich na zemstę nieznanego wroga, a siebie samego na konfrontację z policją, pisarz podejmuje grę narzuconą przez mordercę. Wykonując jego polecenia, wyrusza w drogę przez piekło, bez gwarancji powrotu…
W prześliczny majowy wieczór siedziałem na tarasie, przyglądając się, jak słońce pochyla się nad jeziorem Norman. Jak dotąd był to idealny dzień. Wstałem o piątej rano, jak zawsze, nastawiłem dzbanek mocnej kawy i przygotowałem swoje ulubione śniadanie złożone z jajecznicy i miski świeżego ananasa. Przed szóstą już pisałem i nie przerywałem aż do południa. Wtedy usmażyłem dwa białe bassy, które złowiłem poprzedniej nocy, a w chwili, gdy zasiadałem do stołu, żeby zjeść lunch, zadzwoniła moja agentka. Kiedy zbliżam się do zakończenia książki, Cynthia wyręcza mnie w odbieraniu wiadomości i teraz właśnie miała kilka nowych. Jedyna – rzeczywiście ważna – dotyczyła sfinalizowania umowy na sfilmowanie mojej ostatniej powieści Przecież to zbrodnia. Oczywiście, to były dobre wieści, ale na podstawie książek, które napisałem, powstały już dwa inne filmy, zdążyłem się więc z tymi kwestiami oswoić.
Pracowałem w swoim gabinecie przez resztę popołudnia i skończyłem o osiemnastej trzydzieści. Ostatnie poprawki nowego, jeszcze niezatytułowanego rękopisu zamierzałem nanieść następnego dnia. Byłem zmęczony, ale mój nowy thriller, zatytułowany Spiekota, w ciągu tygodnia powinien trafić na półki księgarni. Delektowałem się wyczerpaniem, jakie następuje po całym dniu pracy.
Ręce miałem obolałe od pisania, oczy suche i zmęczone. Wyłączyłem komputer i w obrotowym fotelu odsunąłem się od biurka.
Wyszedłem na zewnątrz i ruszyłem długim podjazdem w kierunku skrzynki na listy. Po raz pierwszy tego dnia znalazłem się na dworze i ostre światło słońca raziło mnie w oczy, przeciskając się przez rzędy sosen porastających obie strony podjazdu. Było tak cicho. Piętnaście mil dalej na południe Charlotte nadal dusiło się w korkach w porze szczytu, byłem więc wdzięczny, że nie jestem cząstką tego obłędu. Gdy maleńkie kamyki chrzęściły mi pod stopami, wyobraziłem sobie mojego najlepszego przyjaciela, Waltera Lancinga, wściekającego się w swoim cadillacu.
Pewnie przeklinał trąbienie klaksonów i mrowie tylnych świateł, ubrany w garnitur, w ślimaczym tempie sunąc z willowej dzielnicy Charlotte i zostawiając za sobą przyrodniczy kwartalnik „Turysta”, by wrócić do domu, do żony i dzieci. „To nie dla mnie”, pomyślałem. „Ja jestem samotnikiem”.
Chociaż raz moja skrzynka na listy nie pękała w szwach. Wewnątrz leżały dwie koperty – jedna z rachunkiem, a druga czysta wyłącznie z wydrukowanym na niej moim adresem. „Poczta od fanów”.
W domu zmieszałem sobie whisky Jack Daniel’s z cytrusowym napojem i zabrałem na taras pocztę oraz książkę na temat patologii kryminalnej. Sadowiąc się w bujanym fotelu, odstawiłem wszystko prócz drinka na mały szklany stolik i zapatrzyłem się na wodę. Moje podwórze jest wąskie, a drzewa ciągną się na ćwierć mili z obu stron, dzięki czemu dom, w którym mieszkam od dziesięciu lat, jest odizolowany od najbliższych sąsiadów.
Wiosna tego roku nadeszła dopiero w połowie kwietnia, więc zmieniające się zielone wnętrze otaczającego mnie lasu wciąż jeszcze było upstrzone ostatnimi różowymi i białymi kwiatami dereni. Jasnozielona trawa sięgała aż do wyblakłej szarej przystani na brzegu jeziora, gdzie wiekowa wierzba płacząca zwieszała się nad wodą, a koniuszki gałęzi muskały jej powierzchnię.
Jezioro ma ponad milę szerokości w miejscu, gdzie styka się z moją posiadłością, przez co domy na przeciwległym brzegu są widoczne jedynie zimą, gdy drzewa stoją odarte z pokrywy liści. Teraz zatem, w samym środku wiosny, kiedy gałęzie obsypały się świeżą zielenią i żółcią, jezioro należało tylko do mnie i miałem poczucie, że prócz mnie w całej okolicy nie ma żywego ducha.
Odstawiłem na wpół opróżnioną szklaneczkę i otworzyłem pierwszą kopertę. Tak, jak się spodziewałem, znalazłem w niej rachunek za telefon, więc uważnie przejrzałem przydługi wykaz połączeń. Kiedy skończyłem, odłożyłem go i podniosłem lżejszą kopertę. Nie było na niej znaczka, co mnie zdziwiło. Rozciąłem kopertę, wyjąłem z niej pojedynczą kartkę białego papieru i rozłożyłem ją. Pośrodku strony czarnym tuszem wydrukowano jeden akapit:
Witam. Na twojej posiadłości znajduje się zakopane ciało, całe we krwi. Nazwisko tej nieszczęsnej młodej damy brzmi Rita Jones. Na pewno widziałeś twarz tej zaginionej nauczycielki w wiadomościach. W kieszeni jej dżinsów znajdziesz kawałek papieru z numerem telefonu. Masz jeden dzień, żeby zadzwonić pod ten numer. Jeżeli nie otrzymam od ciebie wiadomości do jutra (17 maja) do godziny dwudziestej, wydział policji w Charlotte odbierze anonimowy telefon. Powiem im, w którym miejscu na terenie posiadłości Andrew Thomasa nad jeziorem pochowana jest Rita Jones, jak ją zabił oraz gdzie w jego domu można znaleźć narzędzie zbrodni. (Jak sądzę, w kuchni brakuje noża do jarzyn.)
Mam nadzieję, że dla twojego własnego dobra nie będę musiał wykonać tego telefonu. Na grobie umieściłem znak. Wystarczy, że pójdziesz wzdłuż brzegu jeziora w kierunku południowej granicy posiadłości, aby go znaleźć. Zdecydowanie odradzam udanie się na policję, ponieważ zawsze mam cię na oku.
Uśmiech wygiął mi wargi. Nawet zachichotałem sam do siebie. Ponieważ piszę powieści opowiadające o zbrodni i przemocy, moi wielbiciele często miewają pokręcone poczucie humoru. Otrzymywałem już śmiertelne pogróżki, drastyczne ilustracje, a nawet zapiski ludzi twierdzących, że popełnili morderstwo w taki sam sposób jak seryjni zabójcy w moich książkach. „Ale ten list sobie zachowam”, pomyślałem. Nie przypominałem sobie niczego tak oryginalnego. Przeczytałem list raz jeszcze, lecz za drugim razem ukłuło mnie ostrzegawcze przeczucie, zwłaszcza że autor posiadał pewną wiedzę o rozkładzie mojej posiadłości. Nóż do jarzyn zaś rzeczywiście zginął z bloku z nożami. Ostrożnie złożywszy list, wsunąłem go do kieszeni spodni i zszedłem po schodach w kierunku jeziora.
Gdy słońce zniżało się na zamglonym niebie, promienie światła sączyły się jak farba rozlana po zachodniej stronie horyzontu. Spoglądając na lśniące jezioro, skąpane w intensywnych barwach pomarańczu, purpury i fuksji, przez parę chwil stałem na brzegu i obserwowałem, jak zderzają się dwa zachody słońca.
Na przekór rozsądkowi ruszyłem wzdłuż brzegu na południe i wkrótce kroczyłem po szeleszczącym materacu z liści. Przeszedłem jedną ósmą mili, nim się zatrzymałem. U swoich stóp, pośród pędów wawrzynu obsypanego różowymi kwiatami górskiego, zobaczyłem miniaturową czerwoną chorągiewkę umocowaną do kawałka zardzewiałego metalu wciśniętego w ziemię. Chorągiewka trzepotała targana podmuchem wiatru, który marszczył też wodę. „To na pewno żart”, pomyślałem. „A jeśli tak, to cholernie dobry”. Gdy odgarniałem suche liście wokół znaku, serce zaczęło mi łomotać. Ziemia dookoła chorągiewki była udeptana, a nie sypka jak niewzruszona gleba. Dostrzegłem nawet fragment odcisku buta, kiedy uprzątnąłem wszystkie liście.
Pobiegłem do domu i wróciłem z łopatą. Ponieważ ziemia została już przekopana, z łatwością zrobiłem dziurę na półtorej stopy dokładnie w miejscu, gdzie umieszczono znak. Na głębokości dwóch stóp krawędź łopaty uderzyła w coś miękkiego. Serce mi zamarło. Odrzuciłem łopatę na bok, osunąłem się na kolana i ryłem w ziemi rękoma. Otoczył mnie fetor zgnilizny, a w miarę pogłębiania otworu woń stawała się coraz ostrzejsza.
Moje palce dotknęły ciała. Z przerażenia cofnąłem dłoń i niezdarnie odsunąłem się od dołu. Wstając, wpatrywałem się w brązową kostkę nogi o kawowej barwie, ledwie prześwitującą spod ziemi. Odór zgnilizny przytłoczył mnie z taką mocą, że gdy ponownie chwyciłem za łopatę, oddychałem tylko przez usta.
Kiedy trup został całkowicie odsłonięty i ujrzałem, co miesiąc gnicia może zrobić z ludzką twarzą, zwymiotowałem na liście. Zawsze wydawało mi się, że powinienem być uodporniony na takie rzeczy, skoro o nich piszę. Zbierając informacje o makabrycznych wyczynach seryjnych zabójców, obejrzałem wiele okaleczonych zwłok. Ale nigdy dotąd nie wąchałem ludzkiej istoty rozkładającej się w ziemi ani nie widziałem, jak owady roją się w wilgotnych otworach.
Pozbierałem się jakoś, zasłaniając usta i nos ręką, i ponownie zajrzałem do wykopu. Twarz nie dawała się rozpoznać, ale ciało bez wątpienia należało do niskiej czarnoskórej kobiety o grubych nogach i pulchnym tułowiu. Miała na sobie białą niegdyś koszulę, teraz poplamioną krwią i ziemią, a rozerwana tkanina odsłaniała część piersi, szczególnie w okolicy serca. Dżinsowe szorty zakrywały jej uda. Z powrotem opadłem na kolana, wstrzymałem oddech i sięgnąłem do jednej z kieszeni spodenek. Nogi kobiety były gąbczaste i nabrzmiałe, miałem więc trudności z wciśnięciem dłoni w ciasne dżinsy. Nie znalazłszy niczego w pierwszej kieszeni, przeszedłem na drugą stronę wykopu i spróbowałem z drugą kieszenią. Wepchnąwszy do niej rękę, wyjąłem pasek papieru z ciasteczka z wróżbą i znowu osunąłem się na liście, chwytając czyste powietrze wielkimi haustami. Po jednej stronie zobaczyłem numer telefonu, po drugiej zaś napis: „Jesteś tylko kwiatem medytacji na pustkowiu”.
W ciągu pięciu kolejnych minut na powrót pochowałem ciało wraz z chorągiewką. Przyniosłem niewielki kawałek granitu znad brzegu jeziora i umieściłem go na pokrytym liśćmi grobie. Następnie wróciłem do domu. Była za kwadrans dwudziesta, a na niebie nie pozostała już ani odrobina światła.
Dwie godziny później, siedząc na sofie w salonie, wykręciłem numer telefonu zapisany na pasku papieru. Wszystkie drzwi prowadzące do domu były zamknięte, większość świateł zapalona, a na moich kolanach spoczywała zimna i gładka nierdzewna stal rewolweru kaliber 357.
Miałem bardzo dobry powód, żeby nie dzwonić na policję.
Stwierdzenie, że to moja krew znajdowała się na zwłokach kobiety, to zapewne kłamstwo, ale w kuchni od kilku tygodni brakowało noża do jarzyn. Poza tym, gdy poszukiwania Rity Jones przez policję w Charlotte zajmowały poczesne miejsce w lokalnych wiadomościach, znalezienie jej ciała na moim terenie, zamordowanej moim nożem i możliwe, że z moimi odciskami palców, dostarczyłoby aż nadto materiału dowodowego, by mnie oskarżyć. Przeanalizowałem dostatecznie wiele procesów o morderstwo, żeby to wiedzieć.
Gdy telefon zadzwonił, wpatrywałem się w sklepiony sufit salonu i błądziłem wzrokiem po czarnym małym fortepianie, na którym nigdy nie nauczyłem się grać, po marmurowym kominku oraz dziwacznych dziełach sztuki zdobiących ściany. Pewna kobieta imieniem Karen, z którą umawiałem się przez blisko dwa lata, przekonała mnie, żebym kupił pół tuzina dzieł niedawno zmarłego minimalisty z Nowego Jorku. Podpisywał swoje prace „Loman”. Początkowo Loman mnie nie zachwycił, lecz Karen zapewniała mnie, że w końcu go „poczuję”. Teraz, uwolniony od dwudziestu siedmiu tysięcy dolarów i jednej narzeczonej, gapiłem się na ohydę o wymiarach dziesięć na dwanaście stóp, wiszącą nad kominkiem: gówniany brąz na płótnie z żółtym kołem wielkości piłki bejsbolowej w prawym górnym rogu. Oprócz Brązu nr 2 cztery podobne cuda artystycznego geniuszu znaczyły inne ściany mojego domu jak ślady po ospie, ale te mogłem zdzierżyć. Na ścianie u podnóża schodów zainstalowana była Chwila relaksu, kosztująca dwanaście tysięcy dolarów sterta wypchanych zwierzaków w szklanej obudowie i zszytych w orgiastyczny zlepek, który nawet teraz wywoływał u mnie rumieniec.
Ale uśmiechnąłem się, choć wspomnienie związku – nieaktualnego od zeszłej zimy – przeszyło mi wnętrzności bolesną szpilą.
Mój wrzód o imieniu Karen. „Wciąż tutaj jesteś. Wciąż mnie ranisz. Przynajmniej to wciąż ty”.
Drugi dzwonek.
Rzuciłem okiem w górę schodów wspinających się na odsłonięty korytarz na piętrze i gdy zamknąłem oczy. Przypomniałem sobie przyjęcie, jakie wydałem zaledwie tydzień temu – goście śmiali się, rozmawiali o polityce i książkach, wypełniali moje milczenie. Zobaczyłem na górze mężczyznę i kobietę, wspartych łokciami o dębową balustradę, a spoglądających na salon, barek i kuchnię. Trzymając kieliszki z winem, pomachali do mnie.
Uśmiechali się do swego gospodarza.
Trzeci dzwonek.
Mój wzrok padł na fotografię matki – zdjęcie formatu pięć na siedem cali w witrażowej ramce, stojące na obsydianowym fortepianie. Matka była jedyną krewną, z którą utrzymywałem regularny kontakt. Chociaż miałem rodzinę na północnym wybrzeżu Pacyfiku, na Florydzie i trochę w obu Karolinach, to widywałem ich rzadko – podczas rodzinnych zjazdów, ślubów lub pogrzebów, na które matka podstępem wyciągała mnie ze sobą. Ale ponieważ mój ojciec zmarł, a brata nie widziałem od trzynastu lat, rodzina nie znaczyła dla mnie wiele. Wystarczali mi przyjaciele i – w przeciwieństwie do powszechnej na mój temat opinii – nie miałem tak naprawdę natury samotnika. Potrzebowałem ich.
Na fotografii matka kuca przy grobie ojca, pielęgnując kępkę karminowych pacioreczników w cieniu nagrobka. Ale widzi się tylko jej silną, życzliwą twarz pośród kwiatów, gdy zamierza uporządkować miejsce spoczynku swego męża pod tą samą magnolią, na którą niegdyś uczył mnie wspinać się, a która teraz majaczy za jej plecami rozmytą plamą woskowatych zielonych liści.
Czwarty dzwonek.
– Widziałeś ciało?
Zabrzmiało to tak, jakby mężczyzna mówił przez ręcznik.
W jego ostrym głosie nie było słychać emocji ani wahania.
– Tak.
– Wypatroszyłem ją twoim nożem kuchennym, a nóż ukryłem w twoim domu. Wszędzie są na nim twoje odciski palców.
– Odchrząknął. – Cztery miesiące temu doktor Xu pobierał ci krew. Zgubili fi olkę. Pamiętasz, że musiałeś wrócić i oddać krew jeszcze raz?
– Tak.
– Ukradłem tę fiolkę. Trochę krwi znajduje się na białej koszulce Rity Jones. Reszta jest na innych.
– Jakich innych?
– Zadzwonię, a ty spędzisz resztę życia w więzieniu. Możliwe, że w celi śmierci.
– Ja tylko chcę…
– Zamknij się. Otrzymasz pocztą bilet na samolot. Poleć tym lotem. Spakuj ubrania, przybory toaletowe, nic więcej. Zeszłe lato spędziłeś na Arubie. Powiedz przyjaciołom, że znowu tam jedziesz.
– Skąd to wiesz?
– Wiem wiele rzeczy, Andrew.
– Właśnie wychodzi moja książka – argumentowałem. – Mam umówione spotkania autorskie. Moja agentka…
– Okłam ją.
– Ona nie zrozumie, że po prostu tak sobie wyjeżdżam.
– Chrzanić Cynthię Mathis. Okłamiesz ją dla własnego bezpieczeństwa, ponieważ jeśli będę choćby podejrzewał, że kogoś wtajemniczyłeś albo że ktoś cokolwiek wie, trafi sz do więzienia lub umrzesz. Jedno albo drugie masz jak w banku. I mam nadzieję, że nie jesteś na tyle głupi, żeby śledzić ten numer. Zapewniam, że telefon jest kradziony.
– Skąd mogę wiedzieć, że nie stanie mi się krzywda?
– Nie możesz. Ale jeżeli się rozłączę, a nie będę przekonany, że polecisz tym samolotem, to jeszcze tej nocy zadzwonię na policję. Mogę złożyć ci wizytę, kiedy będziesz spał. Kiedyś w końcu musisz odłożyć to magnum.
Podniosłem się i okręciłem, ściskając broń w spoconej dłoni. W domu panowała cisza, chociaż na tarasie pobrzękiwały dzwonki, trącane lekkim wiatrem. Wyjrzałem przez wielkie okna salonu na czarne jezioro. Jego zmarszczona powierzchnia odbijała światła przystani. Niebieskie światło na końcu przystani Waltera kładło się na wodzie, docierając z odległej zatoczki. Jego „światełko Gatsby’ego”, jak je nazywaliśmy. Obiegłem spojrzeniem trawę i skraj lasu, ale było o wiele za ciemno, żeby dostrzec cokolwiek wśród drzew.
– Nie jestem w twoim domu – powiedział. – Siadaj.
Poczułem, że coś we mnie wzbiera – gniew wywołany strachem, wściekłość z powodu tej niesprawiedliwości.
– Zmiana planów – odparłem. – Zaraz się rozłączę, wykręcę 911 i zaryzykuję. Możesz sobie…
– Jeżeli nie kieruje tobą instynkt samozachowawczy, to jest pewna stara kobieta imieniem Jeanette, którą mógłbym…
– Zabiję cię.
– Lat sześćdziesiąt pięć, mieszka sama, więc chyba ucieszyłoby ją towarzystwo. Jak myślisz? Czy mam odwiedzić twoją matkę, żeby ci udowodnić, że mówię poważnie? Nad czym się tu zastanawiać? Powiedz mi, że wsiądziesz do tego samolotu, Andrew. Powiedz mi, żebym nie musiał tej nocy składać wizyty twojej matce.
– Wsiądę do tego samolotu.
W telefonie rozległ się trzask i mężczyzna się rozłączył.

Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.