Powiedz, że mnie kochasz
Data wydania: 2011
Data premiery: 26 kwietnia 2011
ISBN: 978-83-7674-116-1
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 340
Kategoria: Literatura dla kobiet
29.90 zł 20.93 zł
Martyna rozpoczyna nową pracę spóźnieniem, awanturą z szefem i miłością od pierwszego wejrzenia. Niestety, obiekt westchnień i jednocześnie bezpośredni przełożony wydaje się jej nienawidzić. W dodatku wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że nigdy się nią nie zainteresuje.
Martyna nie rozpacza, powoli układając swoje życie uczuciowe i zawodowe. Tylko dlaczego Hubert wydaje się nie lubić jej nowego chłopaka? Dlaczego sąsiad, pan Rysio, staje się coraz częstszym gościem w jej domu? Jaką rolę odgrywa wróżka Nina? Wreszcie – ile problemów może przysporzyć plotka?
Martyna wbiegała po schodach obdrapanej klatki schodowej na trzecie piętro, przeskakując po trzy stopnie naraz. Jej ciało, od palców stóp po czubek głowy, wypełniała niczym nie zmącona radość i czuła w sobie taki przypływ energii, że chętnie pokonywałaby nawet cztery schodki w jednym skoku, gdyby tylko pozwoliła jej na to długość kończyn dolnych. Chciało jej się tańczyć i śpiewać i z pewnością unosiłaby się w powietrzu jak motylek, gdyby nie przyziemna i mało romantyczna siła grawitacji, która powoduje, że nawet chwilowe zapomnienie o jej istnieniu grozi nabiciem sobie guza. Biegła więc tylko co sił w nogach, z radosnym biciem serca i entuzjastycznym obłędem w oczach. Twarz rozjaśniał jej promienny uśmiech płynący z głębi duszy, który powoduje, że od razu wyglądamy lepiej, pomimo nieprzespanej nocy, tłustych włosów i braku makijażu. Przybrudzona klatka schodowa zmieniła się w połyskujący srebrem korytarz do nieba, a sprayowe bazgroły miejscowych chuliganów dziś wydawały się przejawem prawdziwej sztuki. Bo tego popołudnia cały świat był tylko i wyłącznie piękny.
Zdyszana stanęła przed drzwiami mieszkania na trzecim piętrze i energiczne przycisnęła dzwonek. Cieszyła się, że zaraz zobaczy mamę i babcię i wszystko im opowie. Drzwi się uchyliły i Martyna niczym burza wtargnęła do środka.
– Mamo! Babciu! Dostałam pracę! Przyjęli mnie! Przyjęli! Słyszycie!
Rzuciła się z pasją małego tygryska na stojącą w przedpokoju kobietę w średnim wieku i zaczęła ją ściskać i obracać tak, że o mało obie się nie wywróciły.
– Ach! Mamo, tak się cieszę! Nie masz pojęcia! – Martyna krzyczała jej prosto w ucho.
– To cudownie! Po prostu cudownie! Ale zaraz mnie udusisz i ogłuchnę! – Pani Renata starała się delikatnie uwolnić z uścisku ukochanej córeczki.
Martyna jednak, nie przejmując się niewygodą rodzicielki, dalej tańczyła w przedpokoju swój taniec radości, kręcąc się w prawo i w lewo. Przy okazji swych dziarskich podskoków ściągnęła wyświechtany chodniczek, który dużo przeżył, ale dawno nie pamiętał takiej eksplozji radości. Ku uldze pani Renaty Martyna po chwili przerzuciła swoje rozszalałe emocje na babcię, która właśnie pojawiła się na horyzoncie, czyli w drzwiach kuchennych. Pani Pelagia, chociaż kochała wnuczkę ponad życie, potrafiła utrzymać ją w ryzach i nie pozwoliła pogruchotać sobie kości.
– Martynko, miej litość dla starych gnatów – upomniała ją bardziej stanowczo. Pozwoliła się jednak przytulić i z całą siłą siedemdziesięciu paru lat doświadczeń życiowych odwzajemniła uścisk.
– No, moja panno, teraz jesteś już naprawdę dorosła!
– Babciu, już dawno jestem dorosła! – powiedziała Martyna z lekko wyczuwalną irytacją w głosie.
– Ale teraz, kiedy masz pracę…
W tym momencie pani Renata poczuła, że oczy jej wilgotnieją, a po policzkach zaczynają płynąć łzy. Starała się zetrzeć je wierzchem dłoni i ukryć wzruszenie, ale nie udało się.
– Mamo, no co ty… płaczesz… przestań! – skarciła ją Martyna.
– Ach, to ze szczęścia, córuniu. Prawdziwego szczęścia. Bo te studia, tyle wysiłku, a teraz tak trudno o pracę…
– Przecież było wiadomo, że gdzieś mnie w końcu przyjmą. – A potem dodała z błyskiem w oku: – Stwierdzili, że z takimi wynikami na dyplomie stanę się cennym pracownikiem i wiążą ze mną wielkie nadzieje. W ogóle jestem super.
– Wreszcie ktoś się na tobie poznał, drogie dziecko!
Babcia, podobnie jak mama, miała łzy w oczach i były to niewątpliwie łzy szczęścia, lekko tylko zabarwione smutkiem, że ich Martynka z małej dziewczynki przeistoczyła się w niezależną, młodą kobietę, zdolną się samodzielnie utrzymać. Babcia przyłożyła do oczu koronkową chusteczkę, którą zawsze nosiła przy sobie, i patrzyła w zachwycie na skaczącą po przedpokoju niczym mały psiak wnuczkę, która już małym psiakiem przestała być dawno. Ach, ich kochana Martynka… taka szczupła… I zaraz przypomniała sobie o rzeczach bardziej konkretnych.
– Zjesz coś?
– Tak, babciu, jestem głodna jak wilk! Ale najpierw muszę zadzwonić do Sandry i Zosi.
Po tych wylewnych uściskach i westchnieniach Martyna odpłynęła do swojego pokoju, zostawiając wzruszoną mamę i babcię. Obie wycofały się do kuchni, aby przyrządzić naleśniki, bo bez pytania było wiadomo, że ich ukochana panna zażyczy sobie naleśniki z dżemem truskawkowym i zupę ogórkową. Jej ulubione dania.
W pokoju Martyna rzuciła na tapczan torebkę i zaczęła w niej szukać komórki. Kodeks koleżeński nakazywał, by pochwalić się taką wiadomością, jaką jest dostanie pierwszej pracy, najszybciej, jak to możliwe. Mogłaby zalogować się na Facebooku, ale uznała, że lepiej zadzwonić. Po chwili świergotała do słuchawki:
– Sandra?
– Tak…
– Przyjęli mnie!
Usłyszała po drugiej stronie, jak jej koleżanka przesuwa jakieś papiery, a potem odzywa się przyciszonym głosem:
– Martyna, to super, po prostu super! Nie bardzo mogę z tobą teraz rozmawiać, jestem w pracy. Zadzwonię później.
I szybko się rozłączyła. Martyna szybko wybrała numer drugiej przyjaciółki.
– Zosia!
– Tak.
– Mam pracę!
– To super! Musimy to opić! Bardzo się cieszę. – Koleżanka wykazała większą dawkę entuzjazmu, pomimo że również była w pracy.
– Dobra, na Starym Mieście, pod Kolumną Zygmunta, o osiemnastej.
– Postaram się zdążyć. Mam nadzieję, że nic mnie tu nie zatrzyma. Wiesz, mam dzisiaj urwanie głowy, ale spróbuję się wyrobić.
– No to hej.
Pięć minut później Martyna siedziała przy stole kuchennym i zdawała szczegółową relację z całej ceremonii przyjęcia do pracy. Mama i babcia słuchały uważnie, aby nic nie uronić. Martyna przełykała zupę równie gorącą jak jej emocje i mówiła:
– Zostałam zatrudniona na stanowisku młodszego handlowca w zespole zajmującym się handlem metalami kolorowymi i stalą.
Babcia spojrzała na nią niepewnym wzrokiem.
– Stalą?
– Stalą – potwierdziła Martyna.
– Ale, dziecko, ty nie masz pojęcia o stali!
– To się nauczy! – wtrąciła pani Renata stanowczym tonem.
– A nie było czegoś ciekawszego?
– Widocznie nie było, niech mama słucha.
– Faktycznie, niewiele wiem o stali i metalach kolorowych, ale się nauczę.
– Boże, najważniejsze, że ma pracę! I to dobrą pracę.
I nieźle płatną – włączyła się znów pani Renata, lekko zniecierpliwiona przerywaniem opowieści przez babcię.
– Rzeczywiście, to najważniejsze… – przyznała zgodnie pani Pelagia. – A biuro ładne?
– Tak. Dużo szkła i metalu, sterylnie czysto. Komputery i kable. Nowocześnie i… funkcjonalnie. – Martyna rozejrzała się po kuchni – No bo… u nas to tak… eklektycznie…
– Jak? – zapytała babcia.
– No… zbieranina taka.
– Martynko, a czy ja mam pieniądze? – zapytała trochę urażona pani Renata, odwracając głowę znad oparów unoszących się z patelni.
– Mamo, ty wszystko sprowadzasz do pieniędzy.
– Jak masz rentę z emeryturą na życie, to styl jest pojęciem mocno abstrakcyjnym i może być tylko… oszczędny. Bez pieniędzy to w życiu trudno… uwierz mi. Chociaż, co też ja mówię, obyś się nie przekonała.
Martyna umilkła, bo zdawała sobie doskonale sprawę, że styl, w jakim pani Renata urządziła mieszkanie, był de facto stylem wymuszonym przez życie. Takim, na jaki pozwalała nauczycielska pensja mamy i emerytura babci. Martyna obawiała się, że zaraz nastąpi tyrada na temat niełatwego losu, jaki życie zgotowało pani Renacie. Znała na pamięć powtarzane przez lata żale i narzekania i wcale nie miała ochoty słuchać ich po raz kolejny.
Życie jej mamy faktycznie nie było usłane różami. Mąż pani Renaty zmarł, gdy Martyna miała sześć lat. Pani Renata, chcąc związać koniec z końcem, sprowadziła do siebie owdowiałą matkę, aby pomogła w wychowaniu córki i płaceniu rachunków. Babcia wprowadziła się do nich wraz z kolekcją rodzinnych pamiątek, cudem uratowanych z majątku ojca i matki. Wśród nich była przedwojenna szafa i komoda, które pasowały do reszty wyposażenia mieszkania niczym duch Brunhildy do bloku z wielkiej płyty. Babcia z uporem twierdziła, że jest do nich przywiązana, i za nic na świecie nie pozwoliła wystawić ich na śmietnik. Wraz z tanimi meblościankami z lat sześćdziesiątych, które kupili kiedyś rodzice Martyny, umeblowanie lokalu na trzecim piętrze stanowiło więc kuriozalny melanż. Regały ze sklejki wyglądały na jeszcze bardziej tandetne, a stare meble przypominały bardziej rupiecie rodem z lamusa niż zabytkowe antyki.
Do pokoju Martyny została wstawiona stara komoda, która niestety nigdzie indziej się nie mieściła. Martyna jej nie znosiła, ale nic nie mogła zrobić. Codziennie słyszała od babci, że to wartościowy mebel, i mogła jedynie marzyć, że w przyszłości będzie miała swój własny dom lub chociaż mieszkanie, które urządzi tak, jak będzie chciała. Czyli nowocześnie, przestronnie, bez zagracania kątów i robienia z domu muzeum. Uwielbiała oglądać magazyny z wystrojami pięknych wnętrz i skrycie fantazjowała, że kiedyś nastanie taki dzień, że nie będzie musiała się liczyć się z każdym groszem, wstydzić skromnie urządzonej łazienki i codziennie walczyć z szufladkami w znienawidzonej komodzie, które nie chciały się otwierać. Będzie zapraszać kolegów i koleżanki i urządzać imprezy. Ale na razie… to wszystko pozostawało w sferze marzeń.
– Mamo, ale ja wcale nie krytykuję, tylko mówię… – zaczęła Martyna, chcąc przywrócić pogodny nastrój przy stole.
– No to nie mów, bo mnie to denerwuje.
– No dobrze, już dobrze. Mam nadzieję, że jak wreszcie zacznę zarabiać godziwe pieniądze, to nas stąd przeprowadzę do jakiegoś ładniejszego mieszkanka w nowym bloku z windą. I w ogóle zaczną się lepsze czasy.
– Lepiej męża sobie znajdź, a nie myśl o nas – wtrąciła babcia.
– Mamo! Przestań z tym mężem! Przecież ona nie poszła do pracy, żeby męża sobie znaleźć! Teraz nowe czasy, dziewczyny nie lecą do ołtarza na byle gwizdek – przygasiła babcię pani Renata.
– Zauważyłam. Ale przydałby się jakiś chłop w tym naszym babińcu…
– Tutaj?! No babci to już chyba nie… – Pani Renata spojrzała z wyrzutem na swoją matkę i postawiła na stole talerz z jedzeniem.
Trzypokoleniowa rodzina zajęła się pochłanianiem pachnących naleśników z dżemem, które stanowiły osłodę ich życia w sensie przenośnym i dosłownym. Konsumpcyjna cisza nie trwała jednak długo, bo trzy kobiety nie umiały siedzieć obok siebie w milczeniu. Po chwili pani Renata upomniała córkę, że łokci się na stole nie trzyma, na co Martynka musiała jej odpowiedzieć, że nie trzyma. Odczekała parę minut, aby pokazać swoje niezadowolenie z poczynionej uwagi, po czym postanowiła puścić w niepamięć mały rodzinny zgrzyt i kontynuować relację z przyjęcia do pracy, na co miała wielką ochotę. Sprawa była zbyt ważna, aby nie opowiedzieć jej do końca.
– Och, mamo! Czuję, że dziś świat należy do mnie. Najważniejsze, że mnie w końcu gdzieś przyjęli. I stamtąd można wyjeżdżać w delegacje. Zwiedzę świat… – rozmarzyła się Martyna, kończąc swoją opowieść.
– Najpierw niech ci zapłacą – przytomnie zauważyła pani Renata.
– Właśnie… to dopiero za miesiąc…. Muszę pożyczyć trochę pieniędzy… chciałam iść z Sandrą i Zosią na Stare Miasto. Mamo… pożyczyłabyś parę dyszek?
Pani Renata rzuciła jej wymowne spojrzenie, ale Martynka wiedziała, że zaraz zmięknie i zapyta ile. A potem bez gadania wyciągnie portmonetkę i poda jej szeleszczący banknocik. Bo przecież, w gruncie rzeczy, mama była kochana. I babcia też.
Parę minut po osiemnastej Martyna, Zosia i Sandra zasiadły w kawiarni na Rynku Starego Miasta, zamówiły tanie wino i ciastka, co i tak było szczytem rozrzutności ze strony Martyny. Wiedziała, że może liczyć na wyrozumiałość koleżanek, i obiecała, że jak tylko dostanie pierwszą wypłatę, to postawi coś porządnego. Ale dziś… no właśnie… dziś były ważniejsze sprawy do omówienia. Poczuła wpatrzone w nią rozpalone oczy koleżanek.
– Widziałaś swojego szefa? – zaczęła Zosia, nawijając na palce kosmyk jasnych poskręcanych włosów.
Martyna zrobiła odpowiednio tajemniczą minę i spojrzała na koleżanki.
– Tak, ale tylko przez chwilę.
– I co? – chórem zapytały Zosia i Sandra.
– Dziewczyny, mówię wam… ciacho, po prostu ciacho. Siedziałam w gabinecie dyrektora, który przyjmował mnie do pracy, i w pewnym momencie wszedł do pokoju taki przystojny facet, że aż mnie zamurowało.
Dyrektor przedstawił go i powiedział, że od poniedziałku będę z nim pracować. Ledwo z krzesła wstałam. Nogi miałam jak z waty. On jest… zjawiskowy.
– To znaczy…? Jaki? – dociekała Sandra.
– Wysoki, szczupły, ciemne włosy…
Ciekawość płonąca w spojrzeniach obu koleżanek osiągnęła temperaturę mogącą bez trudu stopić przęsła mostu Poniatowskiego, ale po co robić tyle szkody w stolicy. Patrzyły więc tylko w maślane oczy Martyny i całą energię skierowały na wyobrażanie sobie przystojnego bruneta za biurkiem. Sandra jak zwykle pierwsza ocknęła się z tego stanu błogości, bo nagle zauważyła, że jej ideał różnił się nieco od opisu Martyny.
– Wolę blondynów, wzbudzają więcej zaufania.
– Sandra, my to wiemy, że kochasz się w Bradzie Pitcie, ale on jest zajęty. Już od dawna – żachnęła się Zosia.
– A okulary nosi? – zapytała Sandra
– Kto?
– Wiadomo, że nie Brad Pitt, tylko ten twój nowy szef.
– Nie zauważyłam.
– A żonaty?
– Nie wiem, nie pytałam.
– To lepiej się dowiedz.
– Dowiem się w poniedziałek, nie mogłam od razu pytać. Pomyśleliby, że idę tam złapać męża.
Zosia i Sandra spojrzały oburzone na Martynę.
– No jasne, że nie po to! – krzyknęły obie.
Siedzące przy stoliku dziewczęce trio, uważające siebie za młode pokolenie feministek, kobiet wyzwolonych i samowystarczalnych, miało dosyć jasno określone poglądy na temat płci przeciwnej. Ogólnie rzecz biorąc, faceci byli dziecinni, niedojrzali, nie potrafili wyrwać się spod skrzydeł swoich matek i jeżeli już myśleli samodzielnie, to tylko o tym enigmatycznym „jednym”, ewentualnie jeszcze o sporcie, technice i grach komputerowych. Generalnie niewielu z nich do czegoś się nadawało. Byli fajnymi kolegami, ale poza tym nic więcej. Na szczęście dla rozwoju rodzaju ludzkiego dziewczyny dopuszczały istnienie wyjątków.
– Najważniejsze, żeby nie był upierdliwy – zaczęła zazdrośnie Zosia. – Bo mój szef to przyczepia się do byle czego. A jak do mnie coś mówi, to tylko: „Zosiu, czy wysłałaś?” albo „Zosiu, czy zrobiłaś?”. Jest żonaty, ale nie wiem, jak ta kobieta z nim wytrzymuje. To typ perfekcyjnego pedancika. Nie do zniesienia. Czasami, jak jest w dobrym humorze, to opowiada mi, jak jego żona wspaniale gotuje. Podobno najlepiej żeberka w sosie słodko-kwaśnym.
– Zrobił z niej kucharkę?
– Sama z siebie zrobiła. Przez żołądek do serca. Stara prawda ludowa.
– To on lubi chińszczyznę?
– Aż tak głęboko mi się nie zwierzał. Ale zawsze przy tym podciąga sobie spodnie z takim samozadowoleniem – tu nastąpiła demonstracja uzupełniona odpowiednią mimiką – jakby uwielbiał jeść.
– Gruby jest?
– Trochę.
– Może to taki… no wiesz, gryps – zasugerowała Sandra.
– Jaki znowu gryps? Co ty wymyślasz? To nie więzienie.
– Zośka, co z tobą! Przecież Sandrze chodzi o udany przepis na… seks.
Dziewczyny parsknęły śmiechem.
– A co mają żeberka do seksu? – zapytała z powagą Zosia. – Nie widzę związku.
– Może to taki wstęp… wiesz…
– Zośka, weź koniecznie przepis, może nam się przydać w przyszłości.
– Żeberka z seksem, poproszę… w sosie słodko-kwaśnym. – Sandra chichotała.
– Boże, wam to wszystko się z jednym kojarzy… To brzmi zbyt prozaicznie. Gdyby na przykład szampan, ostrygi, kolacja przy świecach… ale żeberka… to mało romantyczne – upierała się przy swoim Zosia.
– Mój szef jest w zasadzie w porządku. Tylko urodził się niespecjalnie atrakcyjny. Niski, gruby, nadrabia ubiorem. Rzeczywiście, facet ma gust. Poza tym lubię go, bo jak coś mówi, to tak jest, a jak mnie opieprza, to wiem za co.
– Mam nadzieję, że ten mój też będzie w porządku. Bo czy taki przystojny facet może być upierdliwy? – Rozmarzyła się znów Martynka. – To niemożliwe – stwierdziła z pewnością przebijającą z tonu głosu.
– O kurczę, wzięło cię! Poczekaj, zobacz, jaki ma charakter. – Zosia spoważniała.
– Przecież się nie zakochałam – odpowiedziała nieco urażona Martyna. – Nawet go nie znam. Ale… przystojny jest… – Znów ogarnęło ją przyjemne uczucie rozmarzenia. – Będzie chociaż na co popatrzeć…
Zwłaszcza że mam siedzieć z nim w pokoju…
Zosia i Sandra spojrzały zazdrośnie na Martynę i wróciły do opychania się słodkimi ciastkami. Bo słodyczy w życiu nigdy za dużo.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.