Simon i dęby
Marianne Fredriksson
Przekład: Zofia Rasławska
Tytuł oryginału: Simon och ekarna
Data wydania: 2013
Data premiery: 10 września 2013
ISBN: 978-83-7674-267-0
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 396
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Kolejna po „Chłopcu w pasiastej piżamie” piękna, ujmująca i ciepła historia o przyjaźni, dorastaniu oraz poszukiwaniu własnej tożsamości w świecie skażonym wojną.
Nad Europą wiszą ciemne chmury – zwiastun II wojny światowej.
Choć podczas konfliktu Szwecja zachowuje neutralność, ci chłopcy nie mogą spać spokojnie…
Karin i Eryk Larssonowie, bezdzietne małżeństwo, wychowuje pod swoim dachem młodego Simona. Chłopiec nawet nie domyśla się, że „matka” i „ojciec” nie są jego prawdziwymi rodzicami, choć czuje, jak wiele go od nich różni, nie tylko fizycznie. Karin i Eryk za wszelką cenę starają się ukryć przed Simonem jego prawdziwe, żydowskie pochodzenie – zwłaszcza gdy do kraju docierają echa fali antysemityzmu…
Tuż po wybuchu wojny w szkole mały Simon zaprzyjaźnia się z Izaakiem i jego rodziną. To Ruben – ojciec Izaaka – staje się dla niego wzorem i autorytetem. W miarę rozwoju wypadków więzi między chłopcami i ich rodzinami coraz bardziej się zacieśniają. Nadchodzi też chwila, w której Simon wreszcie będzie musiał poznać prawdę o samym sobie…
Książka „Simon i dęby” została przez szwedzkich krytyków okrzyknięta jedną ze stu najlepszych powieści na świecie. W 2011 roku na jej podstawie nakręcono poruszający dramat psychologiczny „Simon och ekarna” (tytuł polski: „Simon i dęby”).
— Jesteś całkiem zwyczajnym dębem — powiedział chłopiec do drzewa. — Mierzysz zaledwie piętnaście metrów. Nie masz za bardzo czym się chwalić… I stu tysięcy lat też nie masz.
Na oko oszacował drzewo na sto lat, myśląc przy tym o swojej babce, mającej teraz prawie dziewięćdziesiąt i będącej jedynie zwyczajną, niezadowoloną z życia starą kobietą.
Nazwane, zmierzone i tak potraktowane przez chłopca drzewo straciło dla niego swoją wspaniałość.
Wciąż jeszcze mógł jednak słyszeć śpiewny szum jego wspaniałej korony, pełen melancholii i wyrzutu. Chłopcu pozostała jedynie agresja; z całej siły cisnął spoczywającym dotychczas w jego kieszeni kamieniem o pień drzewa.
— Masz za swoje, a teraz się zamknij! — krzyknął.
Wielkie drzewo natychmiast się uciszyło i chłopiec wyczuł, że oto zdarzyło się coś ważnego. Przełknął ślinę, tłumiąc smutek.
Właśnie tego dnia rozstał się ze swoim dzieciństwem. Uczynił to w określonym czasie i miejscu, aby zawsze już móc o tym pamiętać. Przez wiele następnych lat, kiedy cofał się myślą do tego odległego dnia swojego dzieciństwa, zastanawiał się nad tym, z czego wówczas zrezygnował. Uzmysłowił to sobie, mając lat dwadzieścia i od tego momentu przez całe swoje życie próbował odzyskać to, co utracił. Ale w tej właśnie chwili znajdował się na stoku rozciągającym się za ogrodem Äppelgrenów. Spoglądając na morze, wpatrywał się w dal, gdzie pomiędzy niewielkimi wyspami gęstniała mgła, która potem powoli przesuwała się w kierunku wybrzeża. W krainie jego dzieciństwa mgła wydawała wiele odgłosów. W dni takie jak ten śpiewała od Vinga aż po Älvsborg.
Z tyłu, za jego plecami znajdowały się góra i łąka — kraina, która jest, ale właściwie nie istnieje. Na skraju tej łąki, w dolinie, rosły dęby, z którymi chłopiec rozmawiał przez wszystkie te lata.
W ich cieniu spotkał małego człowieczka w dziwnym, okrągłym kapeluszu na głowie. „Nie — pomyślał — to nie było tak”. Znał tego człowieczka od zawsze, ale w cieniu tych wielkich drzew liściastych mógł go również zobaczyć.
Teraz było mu wszystko jedno.
— Wszystko to bzdura — powiedział chłopiec na głos, kiedy przechodził pod metalowym ogrodzeniem Äppelgrenów.
Nie chciał spotkać Edit Äppelgren, kobiety, która w dni takie jak ten wyrywała chwasty z rabat kwiatowych w swoim ogrodzie. Syreny przeciwmgielne przestraszyły ją i pozostała w domu. Nie znosiła mgły.
Chłopiec rozumiał ją; mgła wyrażała smutek morza i była tak samo jak ono bezkresna. Właściwie wprost nie do zniesienia…
— Głupstwo — powiedział, gdyż wiedział lepiej, i właśnie zdecydował się spojrzeć na świat tak, jak to czynią inni ludzie.
Mgła była ciepłem Golfsztromu, unosiła się do nieba, kiedy powietrze się oziębiało.
To wszystko.
Jednak nie mógł znieść żałosnego, ciągnącego się bez końca zawodzenia syren przeciwmgielnych, czuwających nad wejściem do portu. Chłopiec przebiegł przez łąkę Äppelgrena i wślizgnął się do kuchni w swoim domu, gdzie dostał gorące kakao.
Nazywał się Simon Larsson i miał jedenaście lat. Był mały, chudy i miał nieco ciemniejszą karnację niż inni. Jego włosy były sztywne, brązowe, odcieniem wpadające w czerń, a oczy tak ciemne, że czasami trudno było dostrzec ich źrenice.
Dotychczas nie dostrzegał tego, czym różnił się od innych. Aż do tego dnia nie porównywano go z nikim, przez co uniknął wielu przykrości. Myślał o Edit Äppelgren i jej problemach z mgłą, a przede wszystkim rozmyślał o jej mężu, Aronie. Zawsze lubił Arona.
Simon był małym uciekinierem. Zaliczał się do tych dzieci, które jak wesołe szczeniaki podążają za pokusami drogi. Zwykle zaczynało się od papierka po cukierku, leżącego w rowie po drugiej stronie furtki, dalej było puste opakowanie po papierosach, jeszcze dalej leżała butelka, a potem jeszcze jedna… i rósł tam czerwony kwiatek, a nieco dalej leżał biały kamień, i gdzieś w cieniu buszował kot i…
W ten oto sposób oddalał się on coraz bardziej od domu. Niezwykle dokładnie pamiętał tę chwilę, kiedy uzmysłowił sobie, że się zgubił. To było wtedy, gdy zobaczył wielki, niebieski tramwaj, przejeżdżający z hałasem przez przedmieście. Tramwaj przestraszył go okropnie, ale gdy właśnie otwierał usta, by krzyknąć, pojawił się przed nim Aron.
Wysoki mężczyzna pochylił się nad chłopcem, a kiedy przemówił, wydawało się, że jego głos spływa z nieba.
— Wielkie nieba, chłopcze, czy ty znowu chcesz uciec?
A potem podniósł Simona i posadził na ramie swojego czarnego roweru, i zaczął prowadzić go w kierunku domu. Przez cały czas opowiadał małemu o ptakach: grubej ziębie, zuchwałych sikorkach i szarych wróblach, kąpiących się w piasku na polnej drodze. Nie miał dla nich żadnego poważania i pogardliwie nazywał je latającymi szczurami.
Wiosną chodzili razem po polach, tam, gdzie rosły wierzby, i chłopiec nauczył się rozpoznawać śpiew skowronka. Aron swoim mocnym głosem śpiewał pieśń, która wzbijała się w górę i powracała echem znad klifu: „Kiedy wiooosną w góraaach …”.
Najwspanialej było, kiedy Aron gwizdał. Potrafił naśladować śpiew każdego ptaka, a chłopiec niemal pękał przy tym ze śmiechu. Kiedyś Aronowi udało się skłonić samiczkę kosa do odpowiedzi na jego zaloty, z czego szczerze się śmiał.
Ale to krzyk mew był dominującym odgłosem, który zagłuszał śpiewy innych ptaków spotykanych pomiędzy wzgórzami a ujściem rzeki. Aron potrafił naśladować również i ten odgłos. Kiedyś doprowadził ptaki do takiej wściekłości, że rzuciły się one z wrzaskiem na chłopca i mężczyznę.
Później Simon śmiał się z tego tak bardzo, że prawie się posiusiał z wrażenia. Także spieszący drogą do swoich zajęć sąsiedzi zatrzymywali się i otwierali usta ze zdziwienia, widząc wielkiego mężczyznę, który cieszył się jak mały chłopiec. „Aron nigdy nie dorośnie” — mówili.
Jednak Simon nie słyszał tego — aż do tego dnia Aron był królem w jego świecie.
Teraz chłopiec siedział przy kuchennym stole z kubkiem mocno przesłodzonego kakao i widział Arona takim, jakim widzieli go inni ludzie. Przede wszystkim zrozumiał, że niezwykła zdolność mężczyzny do odnajdywania Simona w chwilach zagubienia związana była z godzinami pracy Arona. Chłopiec uciekał po śniadaniu, a w tym czasie Aron często kończył swoją pracę. Gdy wysiadał z tramwaju, na przystanku już stał Simon, mówiąc mu, że właśnie się zgubił. Aron pozostawiał swój rower właśnie w tym miejscu, gdzie czasami stało również i to zdumiewające dziecko, które tak często się gubiło.
Nagle Simon zaczął dostrzegać złośliwe uśmieszki i pogardliwe półsłówka, które otaczały Arona. Mężczyzna był wykidajłą w cieszącej się złą reputacją knajpie portowej. Chłopiec nie rozumiał przezwiska, jakim obdarzono Arona, jednak matka Simona, usłyszawszy je, aż poczerwieniała z oburzenia.
I znowu chłopiec pomyślał o ciotce Äppelgren, która bezustannie sprzątała. W jej kuchni było tak czysto, że ciotka nie pozwalała mu do niej wchodzić. Starał się wierzyć w to, że kiedy miało się męża o przezwisku, które wywoływało na twarzach kobiet rumieniec, trzeba było utrzymywać kuchnię i grządki w należytym porządku.
Simon przełknął ostatni kawałek bułki i wyskrobał łyżeczką resztkę kakao z dna kubka. Pomyślał, że Aron nigdy nie zrobiłby takiego kroku, na jaki on zdobył się właśnie tego dnia. Aron Äppelgren nigdy nie stanął na wzgórzu i nie pożegnał się ze swoim dzieciństwem.
Chłopiec sypiał na kuchennej sofie, dzięki czemu został socjalistą. Kuchnia była przestronna, słoneczna, z dużymi oknami ze szprosami na zachodzie i południu, białymi zasłonami, roślinami doniczkowymi i widokiem na rosnące w ogrodzie stare jabłonki. Przy południowym oknie, w rogu, znajdował się emaliowany zlew z bieżącą zimną wodą, naprzeciw stał żelazny piec. Obok leżał stos drewna, a przy nim stała kuchenka z podwójnym palnikiem. Wzdłuż dłuższej ściany, pod oknem, stała drewniana ława, pomalowana na niebiesko, tak samo jak i krzesła. Duży kuchenny stół przykryty był na co dzień ceratą, w niedziele zaś lnianym, haftowanym obrusem.
Gotowane mięso, znacznie częściej zupy, kawa… Ciasto własnego wypieku. Przyjemny zapach w środy, kiedy to z pieca wyjmowano białe, drożdżowe bułeczki. Sąsiedzkie plotki. Można by je było wyłowić i schować do drewnianego pudełka, jeśliby się było małym i niewidocznym. I te niekończące się rozmowy o wszystkim: kto spodziewa się dziecka, a komu należałoby okazać współczucie… Właściwie to nad wszystkimi można by się było użalać.
Chłopiec nauczył się odczuwać współczucie zamiast niechęci. Dlatego też jego gniew gdzieś się zapodział — właściwie to przez to nigdy nie nauczył się sobie z nim radzić. Ale on istniał; czasami chłopiec próbował go wykrzyczeć, jednak zawsze robił to albo zbyt późno, albo w złym miejscu.
Simon wyrósł na dobrego chłopca.
Dobrze mu się wiodło w życiu. Przez te wszystkie lata gruntownie wpajano mu także i to, że nie może się nad sobą użalać.
Był tam Hansson, który nie mógł znaleźć sobie pracy i z tego powodu w każdą sobotę, kiedy kupił wódkę, bił swoją żonę. Była tam Hilma, która miała dwie córki w sanatorium, z których młodsza zmarła na suchoty. A w końcu była tam urodziwa córka Anderssonów. Spacerowała ulicami miasta odziana w piękne sukienki.
Ale kiedy sąsiedzi zorientowali się, co robiła na ulicy, wyrzucili chłopca, który u nich mieszkał. Kobiety obawiały się niechcianych dzieci.
Mężczyźni byli inni. Wspaniale było móc spać na kuchennej ławie! Pod wieczór mężczyźni siedzieli w kuchni i — pijąc piwo zamiast kawy — rozmawiali nie o ludziach, lecz o polityce i o tym, że to przeklęte auto znowu ma humory.
Mieli przedsiębiorstwo przewozowe. W praktyce oznaczało to, że posiadają ciężarówkę. Za dnia przewożono nią drewno i materiały na budowy prowadzone wokół rozrastającego się wciąż miasta i żywność do domów. Nocą samochód reperowano, gdyż miał już zużyte łożyska, zawory były do kitu, a skrzynia biegów nieomal całkowicie zdezelowana. Obaj byli zdolni, ojciec i wujek. Ciągle tylko coś mierzyli, wyklepywali i wykańczali. Kiedy pewnego dnia udało im się zdobyć sześciocylindrowy silnik i wstawić go w miejsce całkowicie już zużytego czterocylindrowego, ich radość była ogromna. Wymiana ta zmusiła ich jednak do przedłużenia wału korbowego, do czego niezbędne były dodatkowe przeguby. Gdy przyspawali je do mocnego koła zębatego, okazało się, że mają samochód, którym bez problemu można wjeżdżać na najbardziej strome ulice w najbliższej okolicy. I to nawet wtedy, kiedy były one oblodzone.
Z czasem samochód został dopracowany do najmniejszego, ręcznie wykonanego detalu. Tak więc przed domem stał wprawdzie dodge, ale zadawano sobie pytanie, co w nim właściwie, oprócz wspaniałej czerwonej karoserii, pochodzi jeszcze z Detroit.
O dziesiątej wieczorem robili sobie przerwę na piwo i słuchali późnych wiadomości przez radio. Urządzenie to stało na taborecie u wezgłowia kuchennej ławy, na której (pod kawałkiem materiału w biało-czerwoną kratkę, rozciągniętym pomiędzy siedzeniem a tyłem kanapy i przymocowanym do jej przednich nóg) spał Simon.
W ten oto sposób dowiedział się o strasznym potworze, jaki pojawił się w samym sercu Europy. Potwór nazywał się Hitler. Czasami można było przez radio usłyszeć, jak przemawiał i jak Niemcy wykrzykiwali swoje „Heil”, a później ojciec powiedział, że wcześniej czy później wszystko diabli wezmą, i że to, co zbudowali robotnicy i Per Albin, zostanie rozbite w drobny mak.
Pewnego dnia pojawił się u nich domokrążca oferujący ręcznie wykonane nakrętki. „On uczynił to z dobrego serca” — powiedziała matka po tym, jak ojciec wyrzucił go z domu.
— Z dobrego serca! — krzyczał ojciec. — Nazista, łowca Żydów w mojej kuchni! Czyś ty oszalała, kobieto?!
— Uważaj, bo obudzisz chłopca — ostrzegła go.
— Gorsze rzeczy mogłyby mu się przydarzyć — zawołał ojciec, a wtedy matka zaczęła płakać i wkrótce kłótnia przemieniła się w słowa niosące uspokojenie.
Na sofie, pod namiotem, leżał przestraszony chłopiec i starał się wszystko zrozumieć. „Żyd”. Słowa tego użyto w stosunku do niego w szkole, leciało za nim na przerwach. Jego ojciec zbladł, gdy Simon mu o tym opowiedział, i pewnego niewiarygodnego, ale wspaniałego wieczoru nauczył chłopca, jak się walczy. Godzina za godziną ćwiczyli w piwnicy prosty prawy, a potem szybki lewy hak, kiedy tylko pozwalały im na to warunki.
Następnego dnia chłopiec wypróbował swoje nowe umiejętności w szkole i od tej pory nigdy więcej nie usłyszał tego słowa.
Do dzisiejszego wieczora.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.