Straszne historie o otyłości i pożądaniu
Anna Fryczkowska
Data wydania: 2007
Data premiery: 11 maja 2007
ISBN: 978-83-6038-325-4
Format: 120x220
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 155
Kategoria:
21.90 zł 15.33 zł
Schudnąć! – cel życiowy przyświecający trzydziestoparoletniej, gniewnej i zasupłanej Baśce. – Schudnąć?- zastanawia się starsza o kilkanaście lat, pogodna i pozornie spokojna Janina. Jeden turnus wczasów odchudzających, jeden pokój, dwie kobiety, dwie historie, które wikłają się ze sobą coraz bardziej. Wzajemny stosunek Baśki i Janiny jest najpierw zdecydowanie wrogi, stopniowo okazuje się, że więcej je łączy niż dzieli. Powoli rodzi się porozumienie, nawet przyjaźń do momentu, gdy wychodzi na jaw, że ich konflikt jest zasadniczy. To nie jest powieść wyłącznie o zaburzeniach odżywiania, ale i o obsesji młodości, opresji patriarchatu, kobiecej solidarności i sennych koszmarach jednej z bohaterek, w których dużą rolę odgrywa bruk przed florenckim Palazzo Pitti.
Janina
Rezerwując pokój na tych wczasach wyraźnie zaznaczyła, że jako współlokatorkę chce kobietę w okolicach czterdziestki. Nie była pewna, czy umiałaby zgodnie mieszkać razem z dwudziestolatką.
Ale mimo zbieżnego chyba wieku (chyba, bo wiek Baśki był bardzo trudny do określenia) od przyjazdu zamieniły zaledwie parę słów. Barbara chowała się za książkami albo dokonywała tajemniczych czynności w łazience, po których pachniało chemią kosmetyczną na cały pokój.
Albo wychodziła i tyle ją widzieli.
Nie mogłyby sobie razem posiedzieć, a niech te młode ganiają? I pogadać, tak od serca? Od razu by się w tym zimnym pokoju milej zrobiło.
Nie wiedziała, dlaczego chce komuś opowiedzieć o Pawle, poszukać wybaczenia.
Nie lepiej byłoby iść do spowiedzi?
Najgorzej, że nie tęskniła za nim, życie bez niego było o wiele prostsze. Nawet jeśli chwilami brakowało jej tej adrenaliny, która powstawała po zetknięciu Pawła z kaloriami i blaszaną miską.
Łatwiej było sobie wszystko poukładać bez niego. Nawet chyba jadła mniej, gdy go nie było, jeśli to można nazwać zaletą nowego życia. Ale bywały dni, że nie odzywała się w ogóle, bo nie miała z kim gadać. Nie, oczywiście nie wtedy, gdy kręciła programy, ale wtedy, gdy w telewizji była przerwa w produkcji.
I gdy akurat nie było Kółka.
I gdy akurat nie zadzwonił jakiś dziennikarz z prośbą o wywiad.
Nie zgadzała się na wywiady, o czym by im opowiadała? O ślubnych spodniach czy blaszanej misce? Swoich zdjęć w gazetach też nie chciała oglądać, wystarczyło jej to, co w lustrze.
Uciekła tutaj. Nie przed telefonami od dziennikarzy, tylko przed samą sobą.
Trawiło ją poczucie winy. Nie wiedziała, czy potrafiłaby komuś o tym powiedzieć. Nawet, gdyby ktoś ją spytał.
Ale nikt nie pytał.
Zagłuszała myśli tymi cholernymi serialami, ale tam też w kółko to samo: zdrada, romans, trójkąt, wina, wyrzuty sumienia.
I żadnych sposobów rozwiązania.
Baśka
Leżała na łóżku i marzyła o kurczaku z majonezem. Janina oglądała M jak Miłość ciamkając do upadłego. Sądząc po woniach – guma truskawkowa.
Zęby Baśki marzyły, żeby się w czymś zanurzyć, więc wyciągnęła gumę do żucia bezcukrową, i zanurzyła w niej zęby, żuła jeden listek po drugim, wypluwając je w chusteczkę, gdy traciły smak, jednak nic jej to na pożądanie kurczaka nie pomogło.
Poszła do łazienki, żeby się zmotywować, oglądając swój paskudny brzuch w całej jego okazałości. Wzięła w dwa palce skórę i patrzyła, jak nierówno układa się tłuszcz pod skórą. Pstryknęła w ten brzuch, żeby zobaczyć, jak nieapetycznie jej się trzęsie. Tak, to powinno ją odstręczyć od kurczaka, a zwłaszcza od majonezu.
Odkręciła prysznic, odkręciła słoiczki i dalejże peelingować, masować jak szalona ostrą rękawicą, potem szczotką z wypustkami, szczotką, ręcznikiem, kremem, do piersi i brzucha ujędrniający, do ud i tyłka odchudzający, do łydek i ramion – nawilżający.
Jej obolałe mięśnie coraz głośniej wołały: Spać!
Brzuch chciał jeść.
Telewizor buczał.
Janina spała. W ubraniu.
Wstrzymując oddech Baśka nakryła ją kocem. Bała się wyłączać telewizor, jej mąż zawsze się wtedy budził.
Więc tylko ściszyła i wczołgała się pod swoją zimną, ciężką kołdrę.
Kurczak wędrował gdzieś po marginesach jej świadomości, panoszył się i pachniał. Nie wypędzała go, niech wypełni wszystkie jej sny, jak najszczelniej, żeby nie wdarła się tam ONA.
Baśka
Powoli wchodziła w sen, ostrożnie, krok za krokiem, pojawiało się poranne światło, zapach zgnilizny przebijający nieśmiało spod perfum, gwar, krzyki przewodników, muzyka z kawiarni. Volare? Dopiero kiedy już trudno było się wycofać, poznała: Wenecja, Plac Świętego Marka, wiosna. Porę roku poznawała po świetle, w Wenecji było tak mało zieleni, że trudno to wnioskować po pączkach na drzewach. Aaaaa, ONA lubiła sny o Włoszech.
Baśka stała, plecami do Świętego Marka, udając, że jej nie ma. Że chudnie, roztapia się w szarości, znika w rozedrganym powietrzu. Że spływa w dół, w kałużę, odbija się w niej słońce, paruje, znika. Uciekałaby, ale jeszcze nie wiedziała, w którą stronę, i przed czym, bo JEJ nie było.
Ale nie pozwalała sobie jeszcze na ulgę, czujna jak powstańcza łączniczka na trasie snajpera.
Słusznie, bo nagle poczuła JEJ wzrok. Na plecach, na lewym ramieniu. Baśka nie obejrzała się. Nie musiała patrzeć. Bała się, co oznaczało, że upiór przyszedł.
Wymknęła się jedną z wąskich uliczek, wbiegła w jeszcze węższą, uff, oparła zgrzane czoło o chłodną ścianę, i… usłyszała spokojny stukot obcasów, szpilek chyba, metaliczny, coraz bliżej i bliżej. ONA szła za nią.
Baśka nie czekała, aż dźwięk przewierci jej duszę, oderwała czoło od ściany, teraz czuła, że mur jest lekko wilgotny, jak wszystko w Wenecji, i nie obracając się, nie patrząc w stronę upiora, ruszyła w panice. Znowu nastręczyły się jej wąskie uliczki, coraz węższe, mimo że chciała wrócić na plac, żeby nie być sam na sam z upiorem, ale zabłądziła. Coraz bardziej gorączkowa, rozpaczliwa, biegła coraz szybciej, ale spokojny stukot obcasów za jej plecami wcale nie przyspieszał. Szpilki ciągle wybijały to samo, nieuchronne, równomierne tempo, w stałej odległości za jej plecami.
Ile to metrów mogło być? Tyle samo, co w poprzednich snach, zawsze tyle samo. Z pięć może.
Co można prześladowanemu zrobić z odległości pięciu metrów? Uderzyć – nie, ani dotknąć, tego się Baśka bała najbardziej. Dotyku JEJ ręki. Strzelić w plecy można, z palnej broni, i bez przerwy, bez ustanku, wpatrywać się w tył głowy Baśki, aż swędział.
Nagle – cisza. Stanęła? Baśka bała się odwrócić, żeby sprawdzić, czy ONA nadal tam jest. Wolała iść, szybko, dalej. Już nie czuła jej za plecami. Już jej nie było.
Baśka pobiegła, ale to był już inny bieg, niż przed chwilą, wyzwolony, lekki.
Upiór nie pokazywał jej się co noc. Pojawiał się raz na jakiś czas, czasem seriami, czasem wybranej nocy, i znowu parę tygodni spokoju. Od czego to zależało? Ani od księżyca, ani od halnego, ani od cyklu miesiączkowego. Na początku Baśka zapisywała częstotliwość snów z NIĄ i miejsca, gdzie się działy. Badała zależności: może zjadła coś ciężkiego? Jakiś zły film? Jakaś głupia książka? Za mało gimnastyki? Za dużo wysiłku? Kłótnia z matką? Wyrywanie brwi? Widziała trzech mężczyzn w szarych płaszczach? Jadła pieczone jabłko? Poszła głodna spać?
Nie, nie znajdowała prawidłowości. Wyglądało na to, że ONA przychodzi, kiedy chce. A potem nie odwiedzała jej miesiącami i wtedy Baśka myślała, że zyskała taką równowagę, że i własny demon ją opuścił. Jej upiór.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.