Ucieczka przed bombami
Data wydania: 2015
Data premiery: 3 lutego 2015
ISBN: 978-83-7674-426-1
Format: 145x205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 376
Kategoria: Historia
39.90 zł 27.93 zł
Ucieczka przed bombami jest, opartą głównie o zachowane dokumenty polskie, niemieckie, rosyjskie i amerykańskie, sensacyjną historią losów skarbów kultury z Kraju Warty, ewakuowanych przez Niemców z zagrożonych alianckimi bombardowaniami miast Warthegau, przede wszystkim z okupowanego Poznania, ale także Łodzi, Gniezna i innych. Autor podąża tropem transportów ewakuacyjnych do fortyfikacji międzyrzeckich i kopalni soli w Grasleben, w okolice Drezna i na Dolny Śląsk.
W Ucieczce przed bombami autor przedstawia też niektóre wydarzenia z okolic, do których trafiły poznańskie skarby, jak bombardowanie Drezna czy budowę gigantycznej kwatery Adolfa Hitlera koło Wałbrzycha. Opisuje również mało znany epizod, gdy na ewakuacyjnych szlakach otarły się o siebie poznańskie zabytki i archiwum katyńskie oraz przedstawia najbardziej prawdopodobną hipotezę dotyczącą zniszczenia tego makabrycznego zbioru.
Cały pośród gruzów
Bitwa o Festung Posen dobiegała końca. Broniła się jeszcze hitlerowska załoga poznańskiej Cytadeli, w której schronili się również żołnierze niemieccy z rozbitych wcześniej przez czerwonoarmistów punktów oporu w mieście. A przynajmniej ci, którym przez ogarnięty walkami Poznań udało się przedostać do Fortu Winiary, zwanego właśnie Cytadelą.
Był poniedziałek, 19 lutego 1945 roku. Po latach kronikarz napisze, że tego dnia w okolicach Cytadeli trwały zacięte walki. Po dwudniowych bojach czerwonoarmiści złamali opór Niemców w zabudowaniach przy ulicy Północnej oraz między Garbarami a Wartą. Nie zdołali jednak sforsować nasypu linii kolejowej, przebiegającej koło Cytadeli w aż trzech kierunkach: do Warszawy, Inowrocławia i Wągrowca. Tego też dnia w wyzwolonych spod okupacji hitlerowskiej dzielnicach Poznania przywracano oznaki w miarę normalnego, pokojowego życia. Przy ulicy Rolnej otwarto kuchnię opieki społecznej, a w Urzędzie Stanu Cywilnego zawarto pierwsze związki małżeńskie. Uruchomiono również dwa urzędy pocztowe (na Dębcu i Łazarzu) oraz elektrownię kolejową. O godzinie 10:00 rozpoczęły się egzaminy wstępne do Gimnazjum imienia Karola Marcinkowskiego.
W tamten lutowy poniedziałek, wśród dochodzących od strony Cytadeli odgłosów kanonady artyleryjskiej oraz strzałów z broni maszynowej, przez zawalone gruzem i rozbitym szkłem ulice centrum Poznania, omijając leżące jeszcze tu i ówdzie trupy (głównie Niemców) oraz wraki zniszczonych czołgów (przede wszystkim radzieckich) i innego sprzętu wojennego, przedzierało się dwóch mężczyzn. Byli nimi Przemysław Michałowski i jego brat.
Kilkanaście dni wcześniej Przemysław, który krótko przed wybuchem drugiej wojny światowej zdążył obronić pracę magisterską na Uniwersytecie Poznańskim i nawet podjąć pracę w Muzeum Wielkopolskim w Poznaniu, zgłosił się do urzędujących w gmachu dawnego Gimnazjum imienia Adama Mickiewicza przy ówczesnej ulicy Marszałka Focha na Łazarzu przedstawicieli administracji polskiej. W wyzwolonych dzielnicach Poznania pracowały już bowiem władze administracyjne podporządkowane urzędującemu jeszcze w Lublinie Rządowi Tymczasowemu RP.
– Bez większych ceregieli – w grudniu 1995 roku wspominał emerytowany pracownik Muzeum Narodowego w Poznaniu Przemysław Michałowski – zostałem 7 lutego 1945 roku przyjęty w poczet pracowników Urzędu Wojewódzkiego przez ówczesnego naczelnika Wydziału Ogólnego Stanisława Srokę, późniejszego prezydenta Poznania, i postawiony do dyspozycji Wydziału Kultury i Sztuki. Naczelnik tego wydziału, znany pianista Zygmunt Lisiecki, mianował mnie tymczasowym kierownikiem Muzeum Wielkopolskiego oraz zlecił jego zabezpieczenie i ochronę.
W następnych dniach Michałowski otrzymał wystawioną po polsku i rosyjsku przepustkę oraz polecenie dotarcia do Muzeum Wielkopolskiego. Na razie było to zadanie niewykonalne, bo w centrum Poznania, gdzie wśród ognia i dymu stał gmach muzeum, trwały jeszcze walki. Kilka podjętych przez niego prób przedostania się do muzeum zakończyło się niepowodzeniem. Za każdym razem zawracali go żołnierze radzieccy.
– Podczas okupacji hitlerowskiej – kontynuował swe wspomnienia Michałowski – wielokrotnie przechodziłem koło Muzeum Wielkopolskiego, zastanawiając się, co dzieje się w Kaiser-Friedrich Museum i jaki los spotkał zgromadzone tam zabytki narodowe. Wstęp do muzeum był Polakom surowo wzbroniony. Żadne informacje do mnie nie przenikały i tylko z nielicznych wzmianek w prasie niemieckiej, głównie w dzienniku „Ostdeutscher Beobachter”, można było się dowiedzieć o sporadycznie urządzanych wystawach i wizytach dygnitarzy hitlerowskich.
I dopiero 19 lutego 1945 roku miały się ziścić marzenia Przemysława Michałowskiego. Gdy wraz z bratem udało im się przedostać na plac Wolności, stanęli jak wryci. W morzu ruin otaczających plac, gmach Muzeum Wielkopolskiego stał nietknięty w całej swej dawnej okazałości.
– To nie było złudzenie. Najbliższe sąsiedztwo muzeum, zwłaszcza budynek Bazaru, cała przylegająca pierzeja alei Marcinkowskiego, a także zabytkowy gmach Biblioteki Raczyńskich były zupełnie wypalone. Oczywiście, Muzeum Wielkopolskie nie wyszło z działań wojennych bez szwanku, ale zniszczenia nie były wielkie. Ucierpiała kamieniarka i rzeźby fasady, co później zmusiło nas do usunięcia skruszałej grupy figuralnej w tympanonie, uszkodzone zostały drzwi i okna, przede wszystkim zaś zniszczone były szklane dachy nad głównym holem i salami wystawowymi, co powodowało, że po gmachu hulał wiatr, często z deszczem i śniegiem.
Nie to jednak zaskoczyło Michałowskiego. Wszak liczył się z tym, że stojący w ogniu walk gmach muzeum ucierpi. Zniszczenia były znacznie mniejsze niż się spodziewał, ale wewnątrz…
– Wszędzie – mówił dalej – ślady żołnierskiego koczowania. W jednej z sal czerwonoarmiści urządzili sobie… latrynę, a w innych walały się papiery i rozbite skrzynie. W salach wystawowych leżały, porozrzucane w nieładzie, mniej lub bardziej uszkodzone gabloty i witryny z resztkami plansz i eksponatów propagandowej wystawy obrazującej niemieckie osiągnięcia wojenne na Wschodzie. Kilka sal na parterze zamieniono na magazyny wojskowe, gdzie pełno było koców i butów filcowych na drewnianych spodach.
Pobieżny przegląd pomieszczeń muzealnych pozwolił stwierdzić, że Muzeum Wielkopolskie zostało ogołocone ze wszystkich eksponatów, których los nie był wówczas znany.
– Poza jedną skrzynią z zawilgoconymi pracami Bacciarellego – szkicami do obrazów Zamku Królewskiego w Warszawie – nic nie było. Tylko ramy. Setki ram po obrazach, które zniknęły. I grupka ludzi, którzy zabierali się za porządkowanie sal muzealnych i zabezpiecza¬nie gmachu od zewnątrz, by nie dopuścić do wizyt nieproszonych gości, przede wszystkim wałęsających się po Poznaniu często pijanych żołnierzy Armii Czerwonej.
Porządkując pomieszczenia gmachu Muzeum Wielkopolskiego, znaleziono pozostawione przez Niemców dokumenty, które rzuciły nieco światła na to, co podczas okupacji działo się ze zbiorami muzealnymi.
– Z lektury znalezionych papierów – wspominał Przemysław Michałowski – wynikało, że od 1942 roku Niemcy zaczęli wywozić z Poznania najcenniejsze, ich zdaniem, muzealia. Transporty kierowano w głąb Rzeszy lub do różnych pałaców rozsianych po Wielkopolsce. Część zbiorów, które Niemcy uważali za mało wartościowe, zwłaszcza obrazy malarzy polskich, umieszczono w magazynach urządzonych na probostwie parafii świętego Marcina oraz w kościele Panny Marii w Poznaniu.
Niektóre z tych obrazów padły łupem złodziei podczas okupacji lub zostały zniszczone podczas walk o Poznań w lutym 1945 roku.
– Gdy na mieście się uspokoiło, co nastąpiło 23 lutego, po kapitulacji niemieckiej załogi Cytadeli, zaczęliśmy znosić eksponaty, które Niemcy zmagazynowali w różnych miejscach Poznania. Korzystaliśmy z ręcznych wózków, a nierzadko na własnych plecach znosiliśmy je do muzeum. Spieszyliśmy się, ponieważ pomieszczenia kościelne nie były odpowiednio zabezpieczone i właściwie każdy miał do nich dostęp.
Nieco później, gdy Muzeum Wielkopolskie otrzymało od władz wojewódzkich samochód ciężarowy, do Poznania przywieziono z magazynów w Małym Gaju i Śmiglu zgromadzoną tam przez Niemców galerię malarstwa europejskiego Atanazego Raczyńskiego i część galerii malarstwa polskiego Muzeum imienia Mielżyńskich, których zbiory władze hitlerowskie włączyły do Kaiser-Friedrich Museum (KFM). Można już było myśleć o urządzeniu w remontowanym akurat gmachu przy alei Marcinkowskiego stałej ekspozycji.
Pierwsza po wojnie wystawa została uroczyście otwarta 3 czerwca 1945 roku. Ale najcenniejszych eksponatów nadal w Poznaniu nie było. I na dobrą sprawę, nie za bardzo wiedziano, gdzie i czego szukać. Gdzie więc podziały się obrazy mistrzów światowego malarstwa? Co stało się z tysiącami zabytków świeckich i sakralnych, które zostały zrabowane polskim właścicielom i oddane w depozyt Kaiser-Friedrich Museum? Był wśród nich skarb nad skarbami – kolekcja antycznych waz, które w zamku w Gołuchowie zgromadziła księżna Izabella z Czartoryskich Działyńska. Były też zabytkowe monstrancje, kielichy i inne pozłacane lub posrebrzane przedmioty liturgiczne ze skarbców katedralnych Gniezna i Poznania oraz innych wielkopolskich kościołów.
W pierwszych tygodniach po wyzwoleniu Poznania zaświtała jednak nadzieja na odnalezienie jeśli nie wszystkich, to przynajmniej większości wywiezionych skarbów. Gdy z ekstrementów oczyszczono walające się po muzeum niemieckie dokumenty, w tym listy przewozowe i spisy ewakuowanych zabytków, pojawiły się nazwy miejscowości, które Polakom nic wprawdzie nie mówiły, ale wprost wskazywały, że te dobra kultury Niemcy wywieźli na tereny tak zwanej starej Rzeszy, czyli ziem niemieckich według przebiegu granicy z 1937 roku.
Chodząc po salach muzealnych, gdzie nadal hulał wiatr, Michałowski przypomniał sobie początki pracy w Muzeum Wielkopolskim. Nie cieszył się nią długo. 1 września 1939 roku Niemcy hitlerowskie uderzyły na Polskę i Przemysław z braćmi – jak wielu innych młodych ludzi z patriotycznych rodzin – wyruszył na wojnę. Dotarł aż w okolice Skierniewic i rychło wrócił do Poznania. Był koniec września lub początek października 1939 roku. W najlepsze panowali tu już Niemcy, zaprowadzając w Posen swe porządki. Szalał terror, chociaż na ozdobionych hitlerowskimi flagami ulicach panował ład i porządek.
Nie zastanawiając się długo, Przemysław Michałowski zgłosił się do pracy. W gmachu Muzeum Wielkopolskiego, które już wróciło do nazwy sprzed 1919 roku – Kaiser-Friedrich Museum – nie zastał wielu polskich pracowników.
– Zostało tylko kilku woźnych – kontynuował swe wspomnienia – i dotychczasowy dyrektor Nikodem Pajzderski. To on przedstawił mnie doktorowi Siegfriedowi Rühlemu, który w tym czasie przejmował obowiązki dyrektora muzeum. Doktor Rühle miał wtedy około 50 lat. Pochodził z Gdańska. Był człowiekiem – takie przynajmniej odniosłem wrażenie – uprzejmym. Przywitał się ze mną mile i zachęcił do pracy. Wkrótce jednak zmieniłem o nim zdanie, ponieważ sekretarka dała mi do przeczytania napisany przez Rühlego protokół, w którym przedstawiał stan, w jakim zastał muzeum. Był to antypolski paszkwil. Do dzisiaj pamiętam zdanie, w którym Rühle stwierdzał, że wprawdzie w muzeum był elektroluks, ale Polacy nie umieli się nim posługiwać. Po dwóch tygodniach porzuciłem więc pracę. Po prostu, któregoś dnia nie poszedłem do muzeum. Wkrótce dowiedziałem się, że dyrektor Pajzderski został aresztowany i przewieziony do Fortu VII, gdzie Niemcy urządzili obóz dla Polaków.
Z amatorskiego filmu, nakręconego na przełomie lat 1939/1940 przez któregoś z niemieckich strażników z SS, wyraźnie widać, że nad wejściem do Fortu VII „Colomb” Niemcy wywiesili tablicę z napisem: Konzentrationslager Posen, chociaż urządzony w forcie obóz nigdy nie został zaliczony do kategorii państwowych obozów koncentracyjnych. W interesującym nas okresie był to obóz administrowany przez poznańską placówkę gestapo, czyli Geheime Staatspolizei – Staatspolizeistelle Posen. 6 stycznia 1940 roku, a więc mniej więcej w tym samym czasie, gdy esesman z amatorską kamerą kręcił zdjęcia do wspomnianego filmu, do jednego z pomieszczeń Fortu VII, gdzie stłoczeni zostali przedstawiciele poznańskiej inteligencji, w tym kilku profesorów Uniwersytetu Poznańskiego, wpadli gestapowcy Dibus, Hoffman i Langer, którzy z pistoletów maszynowych otworzyli ogień do więźniów. Wśród zastrzelonych był również dyrektor Muzeum Wielkopolskiego Nikodem Pajzderski.
Zanim w sierpniu 1939 roku stary pancernik szkolny Schleswig-Holstein wypłynął ze Swinemünde (Świnoujścia) do Danzig (Gdańska) w swej wojennej misji, w Berlinie zdecydowano, że w nadchodzącym konflikcie Wehrmacht nie popełni błędu armii Wilhelma II z pierwszych dni wielkiej wojny światowej, dzisiaj zwanej pierwszą. Oto bowiem w nocy z 25 na 26 sierpnia 1914 roku żołnierze niemieccy podpalili belgijskie miasto Louvain, w ten sposób karząc Belgów za coś, czego nie popełnili, czyli za działania nazwane później partyzanckimi. Dowództwo armii Wilhelma II uważało bowiem działania cywili wobec regularnego wojska za łamanie prawa. I surowo je karało. Wielu niemieckich dowódców wykorzystywało ten pretekst do popełniania zwykłych zbrodni wojennych bez żadnego powodu ze strony miejscowej ludności. Tak było właśnie w Louvain, gdzie w chaosie wycofywania się z miasta sami Niemcy ostrzelali Niemców.
I za to zamordowali tam 248 mieszkańców i puścili z dymem około 2000 domów. Wśród nich był czternastowieczny gmach główny słynnego w świecie uniwersytetu oraz jego osiemnastowieczne skrzydło, w którym mieściła się równie sławna biblioteka. Pastwą płomieni padła między innymi gromadzona przez wieki kolekcja średniowiecznych ksiąg i inkunabułów. Światowa kultura i nauka poniosły niepowetowaną stratę.
Chcąc tego uniknąć, przywódcy hitlerowskiej Rzeszy rozkazali swym żołnierzom, by nie niszczyli, a rabowali. I stąd za czołowymi oddziałami Wehrmachtu do podbitej Polski wysłali niemieckich muzealników, bibliotekarzy, archiwistów, archeologów. Ludzi z naukowymi tytułami wysłano po łupy kulturalne.
Zanim jednak do tego doszło, kilka godzin po rozpoczęciu przez pancernik Schleswig-Holstein ostrzału polskiej placówki tranzytowej na Westerplatte w Gdańsku, Adolf Hitler przyjechał do Opery Krolla. Tam na nadzwyczajnym posiedzeniu zebrał się Reichstag. W emocjonalnym przemówieniu Führer oskarżył Polskę o zaatakowanie Niemiec i prześladowanie mniejszości niemieckiej. „Polscy żołnierze regularni dzisiejszej nocy po raz pierwszy strzelali na naszym terytorium. Od 5:45 odpowiadamy ogniem i od tej chwili będziemy bombami odpłacać za bomby” – powiedział Hitler, w oratorskim zapale myląc się o godzinę. Według jego dyrektywy numer 1, Wehrmacht zaatakował Polskę o 4:45.
Polityczno-militarne wątki wystąpienia Führera nieco usunęły w cień te jego słowa, gdy powiedział, że w książeczkach wojskowych żołnierzy niemieckich zamieszczono pewnego rodzaju „dekalog”, zobowiązujący ich w walce o zwycięstwo do przestrzegania zasad rycerskości. Dla żołnierzy – głosił ów „dekalog” – święta jest ludność cywilna, a szczególną opieką winni oni otaczać zabytki o znaczeniu historycznym oraz budynki służące celom religijnym, sztuce, nauce i dobroczynności.
Gdy słowa te rozbrzmiewały z setek tysięcy głośników radiowych podczas bezpośredniej transmisji mowy Führera, jego żołnierze łamali już ów „dekalog”. Od kilku godzin niemieckie bomby raziły również cywilne cele, w tym zabytki kultury…
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.