Wołyń. Mówią świadkowie ludobójstwa
Data wydania: 2016
Data premiery: 14 czerwca 2016
ISBN: 978-83-7674-528-2
Format: 145x205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 312
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Wspomnienia naocznych świadków!
Niniejszy tom zawiera relacje żołnierzy walczących na Wołyniu. Tych, którzy, choć coraz mniej liczni, jeszcze żyją, jak i tych, którzy odeszli już na wieczną wartę i wydania tej książki nie doczekali.
Nie ma już wśród nas płk. Jana Niwińskiego czy Bogusława Rosińskiego. Niektóre z osób, dzielące się tutaj swoimi relacjami, jak Zygmunt Mogiła-Lisowski czy Franciszek Leszczyński mają już kłopoty z poruszaniem się i rzadko opuszczają mieszkania. Franciszek Leszczyński ukończył 96 lat i jest najstarszym żyjącym żołnierzem dywizji, który przeszedł cały jej szlak bojowy, dźwigając ciężki karabin maszynowy. Jeszcze i dziś zrywa się w nocy oblany potem, bo zdaje mu się, że słyszy komendę: „Broń maszynowa do przodu!”. Autorkami relacji są także sanitariuszki Wacława Borucińska i Dyoniza Szwed.
Wszyscy rozmówcy Marka Koprowskiego dają świadectwo prawdzie o tym, że w 1943 roku Ukraińcy przeprowadzili na Wołyniu zaplanowane ludobójstwo Polaków. Jak również, że dokonali tego z bezwględnym okrucieństwem!
Z relacji żołnierzy 27 WDP AK czytelnik dowie się o wielu interesujących szczegółach z życia Wołynia przed II wojną światową, a także podczas pierwszej okupacji sowieckiej. Pozna również powojenne losy bohaterów zawartych w tomie opowieści.
Książka zawiera liczącą kilkaset nazwisk, unikatową listę obrońców Przebraża, ustalonych przez śp. ppłk. Mirosława Łozińskiego, którego pamięci cały ten tom został poświęcony.
Choć Wołyń. Mówią świadkowie ludobójstwa jest książką samodzielną, można potraktować ją jako kontynuację zbiorów wspomnień zawartych w książkach Wołyń. Epopeja polskich losów 1939-2013 ‒ Akt I, Akt II i Akt III oraz Wołyń. Wspomnienia żołnierzy 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK.
Marek Koprowski jest jednym z najciekawszych polskich popularyzatorów historii.
Do Rzeczy
Wybuch wojny w 1939 r. mocno wrył się w pamięć Zygmunta Mogiły-Lisowskiego.
— W 1939 r. ojciec został powołany do wojska i wyruszył bronić ojczyzny, a my w majątku zostaliśmy sami z matką — wspomina. — Przeżyliśmy wtedy wstrząsające zdarzenie. 17 września wycofująca się kompania Wojska Polskiego, prawdopodobnie akademicka, składająca się z młodych chłopców, zatrzymała się w Romanówce na noc. Tego samego dnia Rosjanie przekroczyli naszą granicę. Okazało się, że oprócz wroga z zewnątrz mamy drugiego, wewnętrznego — nacjonalistów i komunistów ukraińskich — wtedy kolaborujących przeciwko Polakom. Nacjonaliści ukraińscy zawarli z Niemcami porozumienie, że gdy wybuchnie wojna polsko-niemiecka, to na Wołyniu i w Galicji zorganizują powstanie przeciwko Polakom. Po wkroczeniu Rosjan nie miało ono sensu. Nacjonaliści ukraińscy mieli wolną rękę w mordowaniu wycofujących się żołnierzy i polskich uciekinierów z zachodniej Polski, którzy zatrzymywali się na noc w stodołach u chłopów. Rabowali wszystko, a następnie mordowali. Jedna z ich grup zażądała, żeby nocujący w Romanówce żołnierze poddali się. Nasi chłopcy kategorycznie odmówili i stwierdzili, że mogą się poddać najwyżej regularnej armii. Moja mama na mawiała ich, żebyuciekali, gdyż wiedzieliśmy już, co im grozi. Część posłuchała, ale 50 czy 60 żołnierzy zostało. Najpierw zostali rozbrojeni przez wojsko rosyjskie, jadące traktem do Kisielina. Podczas strzelaniny, która się przy tym wywiązała, ranny został porucznik, dowódca kompanii. Miał przestrzelone płuca. Leżał około 15 metrów ode mnie. W pewnym momencie nadjechał na koniu rosyjski oficer.
— Co ty? Ranny jesteś? No to nie męcz się — powiedział, po czym wyjął nagana i dobił go.
Tych, których nie zabito w strzelaninie, a się poddali, Rosjanie przekazali nacjonalistom ukraińskim, mówiąc: „Róbcie z nimi, co chcecie. To jest pańskie wojsko”. Chłopi ukraińscy rozebrali tych młodych żołnierzy do naga. Pokładali na wozy drabiniaste jak snopki siana i zakłuli widłami. Potem ciała ich wywieźli i potopili w jamach torfowych. Wszystkich wymordowali, a zdarzenie to, ze szczegółami, wryło się boleśnie w moją pamięć na zawsze. Po latach, już w wolnej Polsce, starałem się zwrócić uwagę polskim władzom na to miejsce mordu polskich żołnierzy. Powinno ono zostać upamiętnione. Przecież to był mały Katyń na Wołyniu. Rozmawiałem o tym m.in. z nieżyjącym już ś.p. Andrzejem Przewoźnikiem z Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, ale sprawa po dziś dzień nie została załatwiona. Szkoda, bo za kilka lat umrą ostatni ludzie pamiętający tę tragedię. Ja do końca życia nie zapomnę twarzy ukraińskiego chłopa, który ściągał wtedy buty z nóg mordowanych polskich żołnierzy. Nieopodal Romanówki były dwie ukraińskie wsie, Tychotyn i Niemir. Pierwsza z nich zachowała się lojalnie w stosunku do nas i nie bardzo się angażowała w ten mord. Druga wieś natomiast była absolutnie opanowana przez nacjonalistów ukraińskich, którzy nazywali siebie Komunistyczną Partią Ukrainy. Odznaczali się czerwonymi opaskami na przedramieniu. 19 września 1939 r. chłopi z Niemira przyszli do naszego majątku. Wyciągnęli nas na zewnątrz. Postawili pod ścianą i zamierzali wszystkich rozstrzelać, tak jak ziemian w innych majątkach. Matkę zaciągnęli do domu, rzekomo szukając broni. Gdy ciotka Aniela spytała, dlaczego nas tam trzymają, jeden z pilnujących nas chłopów odpowiedział: „Jak tylko przyprowadzą z powrotem Lisowską, to razem was wszystkich rozstrzelamy”. Nagle coś zawarczało, zahuczało i przez gazon, na którym rosły lipy i kasztany, zajechał przed dom rosyjski czołg. Siedział w nim oficer rosyjski w skórzanej kurtce. Wyszedł, patrzy, a my tak stoimy pod ścianą: moja siostra cioteczna (mała, 4,5-letnia dziewczynka), moja starsza siostra i ja. Oficer spytał, dlaczego tu stoimy.
— To pamieszcziki, my ich zaraz rozstrzelamy — odpowiedział Ukrainiec.
— I te dzieci też? — zapytał oficer.
— No, to szto, eto pamieszcziki — rzucił krótko chłop.
W tym momencie oficer złapał go za kark, wyjął nagan, kopnął w tyłek Ukraińca, który nas pilnował i powiedział, że jesteśmy wolni. Następnie wezwał do siebie któregoś z tych ukraińskich przywódców i powiedział, że jeśli będą tu ludzi mordowali, to sam ich wszystkich rozstrzela.
— Wy nie macie prawa bez sudu. Od tego sowiecka ja włast. — Trochę się przestraszyli, a myśmy się uratowali.
W tym samym 1939 r. zastrzelili naszego zarządcę. Maksymilian Kowalski z Poznania był po studiach rolniczych i przez lata pomagał ojcu w gospodarce. Ci, co go zamordowali, chwalili się potem w okolicy, że błagał ich o życie, klęcząc na kolanach. Opowiadali to zdarzenie jak dobry kawał. Niedługo potem zachorowałem na szkarlatynę. Felczer, który do mnie przyjechał, powiedział do matki:
— Proszę pani, wy stąd uciekajcie, bo was wykończą.
W nocy przyszli nas pilnować Ukraińcy. Nie wiadomo, czy żebyśmy nie uciekli, czy przed mieszkańcami Niemiru, żeby nas nie wymordowali. A jednocześnie bardzo się bali mojego ojca. Wiedzieli, że gdyby nam się coś stało, to by im nie darował. Ktoś ciągle powtarzał plotki, że widzieli Lisowskiego to tu, to tam. W końcu którejś nocy przyjechały wozy zaprzyjaźnionych Ukraińców z Tychotyna. Powiedzieli matce, że już dłużej nas ochraniać nie mogą i wywieźli nas drogą do Łucka, gdzie trafiłem do szpitala, a po wyzdrowieniu zacząłem uczęszczać do szkoły. Jednak pamięć o zdarzeniach w Romanówce nie dawała mi spokoju. Bardzo się bałem milicji sowieckiej i żołnierzy. Ten lęk pozostawał we mnie przez dłuższy czas.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.