Niemoralna propozycja
Przekład: Krzysztof Sokołowski
Tytuł oryginału: Indecent Proposal
Data wydania: 2016
Data premiery: 14 czerwca 2016
ISBN: 978-83-7674-499-5
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 320
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Czy jedna noc warta jest miliona dolarów?
Pozbawione perspektyw małżeństwo próbuje szczęścia w kasynie w Atlantic City. Ona, Joan, jest absolutnie zachwycająca, co przyciąga uwagę multimilionera, który może kupić wszystko, na co tylko spojrzy. Ale czy może także kupować ludzi? Może „mieć” Joan?
Niemoralna propozycja zyskała sobie miejsce w jednym szeregu z takimi klasykami jak Wielki Gatsby Fitzgeralda czy Anna Karenina Tołstoja. Za sprawą znakomitego języka oraz bogactwa treści powieść pozostaje jedną z najczęściej czytanych i dyskutowanych książek na świecie. Przetłumaczono ją na ponad 20 języków, a Hollywood stworzyło na jej podstawie megahit w gwiazdorskiej obsadzie z Demi Moore, Robertem Redfordem i Woodym Harrelsonem w rolach głównych.
Grał w blackjacka po sto tysięcy rozdanie. Obok siedziała kobieta – i nikt więcej. Zajmował miejsce przy odgrodzonym sznurami stole. Wokół kłębił się tłum. Funkcjonariusze służby bezpieczeństwa kasyna próbowali nakłonić ludzi, by się rozeszli.
– Przegrywa – powiedział ot, taki sobie wakacyjny gość. – Przegrał dziesięć rozdań z rzędu.
Milion dolarów.
A ja jak skarbu pilnowałem miejsca przy stoliku ze stawką trzy dolce.
Najpierw przyciągnął moją uwagę tłum. Potem on. Wspaniały mężczyzna. W mroku kasyna wydawał się utkany z czerni: czarne włosy, czarne wąsy, czarny smoking; wysoki, wyprostowany, przystojny, godny tronu.
Sądząc po wyglądzie był niewątpliwie Arabem – księciem, członkiem rodziny panującej nad jakimś pustynnym królestwem; oceniłem go na setki milionów, może nawet miliardów? Niewątpliwie król – pomyślałem sobie. Mężczyzna sprawiał wrażenie wyniosłego, niedosiężnego… Wspaniały.
– Proszę przechodzić – powtarzali funkcjonariusze ochrony.
Zbyt mnie fascynował, bym miał się ruszyć; sam czas jakby wstrzymał bieg wobec tego, co się tu działo. Hołd złożony kaprysowi, tryumf nieumiarkowanego posiadania. Więc jednak bywają tacy ludzie. I rzeczywiście grają o takie pieniądze.
Najpierw przegrał ten milion, a potem stopniowo go odegrał i zaczął wygrywać. Dostał nawet blackjacka dwa razy z rzędu.
– Wspaniała rozgrywka! – zachwycił się krupier. Tylko przy grze szczęście znaczy tyle co umiejętności.
Mężczyzna skinął niechętnie głową. Odniosłem wrażenie, że nie rozumie po angielsku. Albo to, albo jest zbyt zafascynowany grą, by przyjąć lub nawet zrozumieć komplement. Takich jak on nic nie jest w stanie poruszyć, bo i czego mógłby pragnąć? Najwyraźniej miał dość pieniędzy, by kupić sobie wszystko według życzenia – na pewno rzeczy, a być może także i ludzi. Ze zwykłymi śmiertelnikami, jak my, nie łączyło go nic oprócz śmiertelności, choć i to wcale nie wydawało mi się takie pewne.
Wygrywał, ale równie dobrze mógł przegrywać. Siedział nieporuszony. Miał książęcą twarz – męską, lecz delikatną, o ostrych rysach, rzekłbyś wyrzeźbionych przez piaski Arabii, i równie piękne dłonie, ukształtowane do rozkazywania nieznacznym gestem.
Dla mnie, faceta piszącego przemówienia dyrektorom korporacji i zarabiającego trzydzieści jeden tysięcy dolarów rocznie brutto, było to zdumiewające przedstawienie. Te sztony, przepływające błyskawicznie między nim i kasynem – jeden tylko wystarczyłby mi, żeby rzucić pracę, wrócić do Izraela, zająć się poszukiwaniami Miasta Dawidowego; za jeden można byłoby kupić komuś studia uniwersyteckie, a może nawet płuco, nerkę, serce… życie!
A jednak nie wściekałem się, nie zazdrościłem mu. Kompletnie ogłupiały, mogłem go tylko podziwiać. Po prostu nie było mnie tam, gdzie Bóg rozdawał pieniądze. A on najwyraźniej był.
Co za człowiek! – rozmyślałem. – Tak strywializować wszystko, co szlachetne, w mgnieniu oka wyrzucić na śmietnik tyle, ile inni nie mogą zgromadzić przez całe życie! Bogactwo to jedno, ale coś takiego… po prostu boskie!
Sto tysięcy za rozdanie to już nie gra, raczej akt kreacji – góry i oceany ścierają się, walczą o absolutne zwycięstwo i o panowanie.
Kim jest ten człowiek?
– Wygrywa – powiedział wakacyjny gość.
Tłum patrzył, pokorny i cichy. Zaczarował go ten wspaniały Arab.
Co do mnie, nie byłem tu nowy i oczywiście sam grałem. Widywałem już gry o wysokie stawki i wspaniałych graczy, lecz nigdy jeszcze nie znalazłem się w obliczu czegoś tak dostojnego, czegoś tak całkowicie zasługującego na uwagę. Czy – gdybym żył w jego czasach – nie przystanąłbym posłuchać Beethovena?
Bo przecież był dla pieniędzy tym, czym Beethoven dla muzyki. Muzyka, literatura i sztuka mówią o przeszłości – pieniądze zaś o teraźniejszości. Ten człowiek stawiał miliardy na giełdach, na loteriach i w kasynach, a czyniąc to definiował naszą kulturę. Nasza kultura opiera się na pieniądzach. Naszymi bohaterami są milionerzy i miliarderzy.
Czyżbym to krytykował? Nie, skądże. Jestem tu przecież, prawda?
Bywałem częstym gościem kasyna. Szukałem wielkiej wygranej; nie znalazłem jej wprawdzie, ale przecież zawsze jest jakieś dziś, zawsze jest jakieś jutro, a tymczasem mogę podziwiać tego Araba.
Choć stałem dość daleko, choć odgradzali mnie od niego ludzie, doznawałem czegoś dziwnego – jakiegoś uczucia pokrewieństwa z tym człowiekiem. Być może czułem po prostu naturalną tęsknotę, by być z nim tam, gdzie prawdziwe życie.
A może rzeczywiście coś nas łączyło? Gdy tylko chciałem odejść, aby zagrać samemu, widziałem, że patrzy w moją stronę, jakby mnie przyzywał.
Przywidziało ci się – powtarzałem sobie. – Kim on jest dla ciebie i kim ty dla niego? Pochodzicie z innych światów, innych planet. Och, może i cię dostrzegł, ale tylko tak, jak dostrzega wszystkich innych – jako mrówki w mrowisku.
Lecz przecież, znów; ten ruch głowy, którego nie sposób wprawdzie nazwać „skinieniem”, ale bardzo je przypomina. Co przypomina? – spytałem sam siebie. – Czego możesz od niego chcieć? Chcesz, by namaścił cię swą uwagą? Pochodzisz z innej, własnej linii królów. Już jesteś namaszczony. To człowiek innego niż ty rodzaju.
W końcu wydostałem się z tłumu i ruszyłem przed siebie; grałem, wygrywałem i przegrywałem – automaty, ruletka, kości – lecz rozpraszały mnie myśli o nim. Coś się z nim łączyło, jakaś szansa. Szansa na coś wielkiego.
Samo przebywanie w jego pobliżu usuwało klątwę nudy. Cały kłopot z życiem, do czego dawno doszedłem, polega na tym, że nic się nie dzieje. Każdy kolejny dzień to wyłącznie kolejny dzień.
Lecz w bliskości tego Araba coś po prostu musiało się zdarzyć. Nie wiedziałem dokładnie co, ale zdawałem sobie sprawę, że wielkość krzesze iskry, a iskry te mogą rozpalić człowieka. Albo go – oczywiście – spalić.
Walczyłem z pokusą, by wrócić, choć była to wielka pokusa. Zorientowałem się nawet, że zatoczyłem koło i dzieliło nas zaledwie sześć stołów do blackjacka.
Znalazłem się przy stole za trzy dolary, więc zająłem miejsce i krupierka zamieniła mi czterdzieści dolców na żetony. Grałem bez polotu. Zbyt wiele zadawałem sobie pytań, mniej więcej takich: Czego pragnie człowiek po pierwszym miliardzie? Czy marzy i o czym, kiedy i tak ma wszystko?
Pamiętam bohaterów wojennych, z czasów gdy byłem dziennikarzem, a wśród nich kawalera Medalu Honoru – i ich smutek, kiedy zawarto pokój. Nie kochali wojny, lecz wiedzieli, że osiągnęli wszystko, że nigdy się już nie przebiją, że nawet nie dorównają swym poprzednim czynom. Zastanawiałem się, czy to samo dotyczy bohaterów bogactwa. Taki zdumiewający powód do rozpaczy.
– Widzi pani, co się tam dzieje? – spytała krupierki siedząca obok mnie kobieta.
– To szejk – odpowiedziała tamta.
– A myślałam, że Omar Shariff.
– Bardzo przystojny – potwierdziła krupierka.
– Co tam przystojny! Jest wspaniały! Wprost boski!
– Co tam boski – odpaliła krupierka. – Bogaty!
Nie sposób było uwolnić się od jego obecności. Kasyno wydawało się naelektryzowane. Zagrałem jeszcze parę razy, odegrałem się… no, mniej więcej, i moje niespokojne stopy zaniosły mnie z powrotem do stołu szejka.
Idąc przypomniałem sobie słowa z Midraszu: „Stopy człowieka prowadzą go ku jego przeznaczeniu”.
Znów byłem tylko twarzą w tłumie.
– Widziałeś kiedyś złote sztony? – pytał przyjaciela stojący obok mnie mężczyzna.
– Złote sztony?
– Tak. Za dziesięć tysięcy dolarów.
– Nie wiedziałem nawet, że istnieją.
– To teraz wiesz.
Przepychałem się powoli bliżej stołu i nim się zorientowałem, stałem już w pierwszym rzędzie, dotykając kolanami sznura. Jeśli mowa o złotych sztonach, to miał ich przed sobą całą górę, pojawiały się i znikały tak szybko, że nie wiedziałem nawet, co się dzieje. Wygrywał? Przegrywał? Nie masz się czym przejmować – powiedziałem sobie. – On też nie ma się czym przejmować. Nie jest tobą.
A także – uzmysłowiłem sobie – jest Arabem. Czy może być przyjacielem?
W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku, kiedy służyłem w Pięćdziesiątej Piątej Brygadzie Spadochronowej, strzelali do mnie z dachów domów w Jerozolimie; nawet dziś trudno zresztą mówić o serdecznych uczuciach.
Istniała jednak pewna różnica: był królem, a z królami sprawa wygląda zupełnie inaczej i musiałem przyznać, że wprost czuję promieniowanie. Promieniował czymś magicznym; zaczarował mnie. To znaczy, zaczęło mnie obchodzić, czy wygra czy przegra, chciałem, żeby wygrał, i chciałem być przy nim w chwili zwycięstwa, choćby nawet przez moment; chciałem się dowiedzieć, jak jest w tym lepszym świecie.
Jakież to było podniosłe!
Tkwiłem w tym samym miejscu, nieruchomo, chyba przez godzinę. Nagle dostrzegłem, że na mnie patrzy i zrobiło mi się wstyd, za siebie i za niego. Zwłaszcza za siebie. Byłem drobny, nieważny, stałem w tłumie, wśród podglądaczy, wśród padlinożerców.
Czułem się jak zboczeniec. Brałem udział w wielkiej amerykańskiej rozrywce: gapieniu się.
Wystarczy – pomyślałem. Zacząłem się odwracać, by wyjść z tłumu, i wtedy to się stało: podniósł lewą dłoń i skinął nią. Pewnie stoi za mną brytyjska królowa – doszedłem do wniosku – bo przecież nie może machać na mnie!
– Pan! – powiedział.
– Ja?
– Pan.
Kiwnął głową, uśmiechnął się; kiwał głową, uśmiechał się i machał na mnie jak na pieska, który nie chce podejść do nogi.
– Tak – powtórzył. – Pan. Proszę. Niech pan uczyni mi ten zaszczyt i zostanie mym gościem.
Dobra okazja – pomyślałem i przeszedłem przez sznur. Czasami w życiu zdarzają się takie dobre okazje.
Ale chyba już wtedy coś przeczuwałem. Bo ja wiem? Czasami los uśmiecha się zbyt szeroko.
I co teraz? Stałem na czerwonym dywanie, przekroczyłem tę granicę; wszystko było tu miękkie i błyszczące, obok ten mężczyzna i ta kobieta, powinien chyba coś zrobić, ale nie robił nic. Ignorował mnie. Czyżbym popełnił błąd?
Stałem tam i przez chwilę czułem się okropnie; odrzucony, zignorowany… wykpiony. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że mam na sobie dżinsy, sandały, czerwono-białą koszulkę polo… Jezu, wyglądałem jak turysta!
Krupier nosił smoking, podobnie jak obsługa kasyna, z pięć osób, jacy ci ludzie byli piękni i eleganccy, niemal nierealni. Nikt tu z nikim nie rozmawiał, wystarczyły spojrzenia i gesty; nie umiem posługiwać się tym językiem. Przekąski i trunki zamawiano podnosząc w górę różowe paluszki. Talerze nawet nie ośmieliły się zabrzęczeć. Hostessy pojawiały się i znikały bezszelestnie.
W końcu jednak coś powiedział, a jego słowa spowodowały zamieszanie wśród obsługi, na co tłum z kolei zareagował pełnym szacunku, ożywionym poruszeniem. Co to było? Ja usłyszałem tylko: „jeden”.
– Cała przyjemność po naszej stronie – stwierdził krupier. – To potrwa zaledwie chwilkę, proszę pana.
Po czym pozbierał sztony, przeliczył je i czekał. Wszyscy czekaliśmy.
Nie miałem pojęcia na co.
– Nazywam się Ibrahim Hassan – przedstawił mi się Arab.
Odparłem, że ja nazywam się Joshua Kane.
– Niech pan zajmie główne miejsce przy stole, panie Kane – powiedział.
Co też uczyniłem. Usiadłem, i szybko – żeby nie wyglądało jakbym się gapił – lecz dokładnie go sobie obejrzałem. No tak, zbudowany był potężnie, co według mnie oznaczało także, że wywiera niezwykłe wrażenie na otoczeniu. Miał świadomość tego, kim jest. Określenie „pewność siebie” już się do niego nie stosowało. Promieniował potęgą. Roztaczał majestat.
Inaczej z kobietą. Denerwowała mnie. Coś w niej wydawało się nie tak. Miała na sobie luźną różnokolorową suknię, wspaniałą w jakiś mroczny sposób, a mimo to w odróżnieniu od mężczyzny sprawiała wrażenie, jakby jej wcale nie było.
Widywałem podobne typy na Środkowym Wschodzie. Po prostu „kobiety”. Nie ma o czym mówić. Ibrahimów Hassanów nie spotykałem, choć wiedziałem, że istnieją; ukryci głęboko na pustyni przemierzają ją na wielbłądach i w odrzutowcach.
– Powinienem udzielić panu wyjaśnień – powiedział.
– To nie jest konieczne – odparłem.
– Bo widzi pan, przynosi mi pan szczęście.
– Pan wierzy w szczęście? – spytałem.
Roześmiał się.
– Istnieje tylko szczęście. Nie wiedział pan?
Ależ oczywiście – pomyślałem. – Szczęście jest wszystkim. Wiedziałem o tym całe życie, tylko że nigdy nie sformułowałem sobie tego tak jasno.
– Proszę dotrzymać nam towarzystwa. Postaram się, żeby to się panu opłaciło… ten pański czas. Czy dobrze się pan czuje?
– Doskonale.
– Chciałby się pan czegoś napić?
– Pepsi mi wystarczy.
Spodobała mu się moja odpowiedź. Był muzułmaninem i nie pił alkoholu. Chociaż, w samotności, kto wie?
Z jakiegoś powodu strasznie się bałem. Byłem przerażony. Czegoś po mnie się spodziewano.
Musiałem bardzo się starać, by przypomnieć sobie, że kiedyś, dawno temu, wcale się ich nie bałem.
Nie wiedziałem na co, ale czekaliśmy nadal.
– Trochę długo to trwa – stwierdził.
Co za „to”? – pomyślałem.
– Proszę, bardzo proszę o chwilkę cierpliwości…
„To” pojawiło się wreszcie – stos kwitów, każdy wielkości zwykłego rachunku. Podano je Ibrahimowi Hassanowi, a on położył jeden na swoim kwadracie, a jeden na moim, dokładnie przede mną; na papierze wypisano dwa słowa: milion dolarów.
Zdołałem się opanować, nie okazałem zdumienia, choć czułem się, jakby ktoś mnie zdzielił w łeb.
Krupier szybko rozdał karty; Ibrahim odpowiadał tradycyjnymi znakami blackjacka: palec w dół oznaczało dobieram, dłoń w dół: pasuję. Nie zachwycał mnie jako gracz, zwłaszcza kiedy rozdzielił dziesiątki. Trudno to nawet nazwać blackjackiem.
Ale nie miałem przecież nic do powiedzenia, nawet w sprawie kart, które dostawałem. Siedziałem tam, przynosząc mu szczęście. Jakie szczęście? Brał straszne lanie.
Miliony wyciekały mu z kieszeni. Grał zbyt śmiało.
Zacząłem martwić się o mój kwadracik. Denerwowałem się okropnie, kiedy podejmował złą decyzję, na przykład stół miał szóstkę, a on dobrał do „mojej” trzynastki i przegrał. Potrząsnąłem głową.
Roześmiał się.
– Gra pan? – spytał.
Wzruszyłem ramionami.
– Niech pan gra. Proszę – zaproponował. Właściwie na poły się tego spodziewałem, ale mimo wszystko była to wspaniała chwila.
Wiedziałem, że muszę zacząć od czegoś wstrząsającego, czegoś, co od razu odwróciłoby kartę. W pierwszym rozdaniu dostałem asa i siódemkę składające się na „miękką’’ osiemnastkę; as liczy się jako jedynka lub jedenastka. Na stole leżała odwrócona ósemka. Zakładając, że zakrytą kartą jest dziesiątka, mieliśmy po równo. Nie mogłem więc przegrać. Warto było spasować.
Ale choć wściekły sam na siebie, zdecydowałem się grać śmiało. Wyciągnąłem trójkę.
Dwadzieścia jeden.
– Ach! – W głosie Ibrahima brzmiał tryumf.
To załatwiło sprawę. Dostawałem kartę, jaką chciałem, i biłem stół raz za razem. Zasada jest taka, że stół musi mieć około siedemnastu, a on bez przerwy ciągnął powyżej dwudziestu jeden. Piękne to było. Los sprzyjał mi do tego stopnia, że gdy dobierałem do czternastki, dostawałem siódemkę, a do szesnastki – piątkę. Najbardziej spektakularną oznaką szczęścia było jednak to, że biłem stół o jedynki: osiemnastkę dziewiętnastką, dziewiętnastkę dwudziestką.
Jechałem z gazem do dechy. Zarobiłem kupę forsy, kiedy rozdzieliłem ósemki: do pierwszej dobrałem trójkę, do drugiej – dwójkę, zdublowałem obie i na stole znalazły się cztery miliony. Na osiemnastkę odpowiedziałem dwoma figurami i zarobiłem te cztery miliony.
A raczej Ibrahim je zarobił.
Och, oczywiście przegrywałem od czasu do czasu, ale nigdy groźnie.
Zajmowałem miejsce główne – centralny i najważniejszy punkt, byłem bowiem ostatnim z graczy, określającym, co krupier wyciągnie dla siebie – toteż starałem się grać cwanie. Zostawałem na przykład wbrew wszelkim zasadom na dziewiątce, widząc jego trójkę i spodziewając się, że wyciągnie dziesiątkę – i on wyciągał dziesiątkę.
Tą taktyką chroniłem Ibrahima, nie przejmując się regułami. Reguły poszły w kąt, a ja zostałem… i wygrywałem. Właśnie trwała ta chwila, ta niezwykła chwila, kiedy wszystko musi iść dobrze. Pcha cię do przodu pewność siebie, lecisz na skrzydłach instynktu.
Zarobiłem na szmer arbitrów i uwagę krupiera, kiedy zdecydowałem się dobrać do osiemnastki – przeciw jego odsłoniętej dziewiątce. Nie wolno mi było tego zrobić i nie robił tego nikt – może z wyjątkiem zawodowców, wyćwiczonych w liczeniu kart.
– Dobiera pan? – spytał krupier.
Potwierdziłem.
Ibrahim się uśmiechnął. Sam postąpiłby podobnie.
Krupier ogłosił mą decyzję arbitrom:
– Gracz dobiera do osiemnastki – oznajmił, by nie było wątpliwości, że to moja decyzja, a nie błąd kasyna.
Dał mi asa. Remis, ale przecież nie przegrałem.
Rozbawiło to Ibrahima. Znów ten jego uśmiech, taki ojcowski. A przecież byliśmy rówieśnikami, wyglądał nawet na młodszego. Miał wspaniałe zęby. Wydawało się niemal, że jest ich za dużo; połyskiwały, jakby je wypolerował. A już z pewnością polerował paznokcie. Czarne włosy układały się w fale jak schody. A oczy – umiał je włączać i wyłączać, sam widziałem. Włączał je dla mnie, wobec krupiera i arbitrów był zaś gwałtowny, niemal ordynarny.
– Musi pan prowadzić ciekawe życie – zagaił.
Zaskoczył mnie. Powinien mieć tyle rozsądku, by nie przerywać szczęśliwej passy.
Najwyraźniej zaczął się nudzić.
Pomyślałem sobie, że pewnie znudzi się wszystko, nawet szczęście. Mówią co prawda, że nie można być zbyt bogatym i zbyt szczupłym. Niewiele wiem o tuszy, ale bogactwo? Cóż, może i można być zbyt bogatym, nawet zbyt przystojnym i wieść życie zbyt dobre, tak dobre, że aż nudne.
Oczywiście, karta się odwróciła.
Wiedziałem, że powinienem zrezygnować, kiedy dostałem blackjacka, a krupier odpowiedział mi swym blackjackiem. To najdobitniejszy znak, że sprawy zaczynają iść źle.
Ibrahim, choć grał zaledwie średnio, też to wiedział.
Podniósł się z krzesła jak król wstający z tronu i tym samym oznajmił wszem wobec, że wszystko skończone.
– Dziękuję – powiedział, a arbitrzy w odpowiedzi skinęli mu głowami. Kilku się nawet skłoniło.
– Cała przyjemność po naszej stronie, panie Hassan – odezwał się najważniejszy z nich.
Marzyłem, byśmy zostali na miejscu jeszcze przez chwilę. Nie musielibyśmy nawet grać. Zostańmy tutaj – błagałem w myślach – w tym zaczarowanym świecie chwały.
Lecz wszystko się skończyło.
Tak jak ignorował mnie na początku tej całej zabawy, Ibrahim zignorował mnie także i na jej końcu.
Co? – pomyślałem. – Nie dostanę nic?
Byłem jak ten lis, który marzył o owocach z pewnego ogrodu. Zagłodził się, by móc prześlizgnąć się pod ogrodzeniem. Dostał się do ogrodu, najadł, a potem znów musiał się zagłodzić, żeby wyjść.
Najpierw nie masz nic, potem masz coś, a potem znów nie masz nic.
Nauczono mnie, że to przypowieść o życiu – i jasne, sprawdziła się jeszcze raz.
Ale przecież nie mogłem się skarżyć. Pieniądze nie należały do mnie – właśnie tak jak owoce w ogrodzie. Zabawiłem się dobrze, nawet trochę sobie pomarzyłem, i to wszystko. Choć może… tylko może, jednak na coś zarobiłem.
Ibrahim Hassan był innego zdania. Już zdążył o mnie zapomnieć. Lecz nagle oderwał się od otaczających go ludzi i powiedział:
– Dziękuję panu, panie Kane. – Potrząsnął mą dłonią. – Jeszcze się spotkamy – dodał.
Jasne, oczywiście – pomyślałem.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.