Łatwo przyszło, łatwo poszło. Aurora Teagarden
Przekład: Martyna Plisenko
Tytuł oryginału: A Fool and His Honey
Data wydania: 2015
Data premiery: 28 kwietnia 2015
ISBN: 978-83-7674-450-6
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 304
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Aurora „Roe” Teagarden – bystra detektyw amator – po raz kolejny staje w obliczu tajemnicy. Tym razem może bardzo wiele zyskać, lub… stracić wszystko!
Już od roku w życiu Roe nie wydarzyło się nic bardziej ekscytującego od zakupu nowych oprawek do okularów. Spokój nie mógł jednak trwać wiecznie – przerywa go niespodziewane pojawienie się siostrzenicy męża Aurory, Reginy, wraz z niemowlęciem, co do którego pochodzenia Roe ma coraz większe wątpliwości. W dodatku wszystko wskazuje na to, że ktoś w Lawrenceton znalazł sobie niecodzienną rozrywkę, odurzając przypadkowych ludzi narkotykami.
Niespodziewanie Regina znika, a jedynym tropem, który pozostawia, jest ciało jej męża leżące na schodach domu Roe i Martina. Aurora wraz z mężem wyrusza w podróż do Ohio, gdzie jej odwaga, umiejętności oraz uczucia względem Martina zostaną wystawione na ciężką próbę. Będzie musiała rozwiązać tajemnicę zniknięcia Reginy, nie zapominając przy tym o karmieniu i przewijaniu dziecka…
Wciągający kryminał retro z wątkiem romansowym w tle!
W dniu, w którym wszystko zaczęło się walić, na moim podwórku zwariował dostawca drewna.
Moja matka i jej mąż, John Queensland, właśnie wyjeżdżali, gdy na mój podjazd wjechał Darius Quattermain, prowadząc poobijanego niebieskiego pickupa z przyczepą pełną dębowych klocków. Matka (Aida Brattle Teagarden Queensland) znalazła w swoim napiętym grafiku chwilę, by przywieźć mi sukienkę, którą kupiła dla mnie na Florydzie, gdzie brała udział w konferencji pośredników obrotu nieruchomościami, którzy w ciągu roku sprzedali nieruchomości o łącznej wartości przekraczającej milion dolarów. John, który był na emeryturze, pojechał z moją matką tylko dlatego, że lubił z nią przebywać.
Gdy Darius wysiadał z ciężarówki, matka mnie obejmowała i mówiła: „John nie czuje się najlepiej, więc wracamy do miasta”. Zawsze wyrażała się w taki sposób, jakbyśmy wraz z Martinem mieszkali w jakiejś dziczy, a nie raptem milę od Lawrenceton. W gruncie rzeczy, ponieważ nasz dom otaczają pola, w ładne dni widzę dach jej domu mieszczącego się na skraju najładniejszego przedmieścia Lawrenceton.
Spojrzałam zmartwiona na Johna i zobaczyłam, że faktycznie wyglądał mizernie. John grywa w golfa i normalnie wygląda jak czerstwy i krzepki sześćdziesięcioczterolatek. To przystojny facet… i dobry. Jednak w tamtej chwili sprawiał wrażenie starego i zakłopotanego, jak to często bywa z chorymi mężczyznami.
– Lepiej jedź do domu i się połóż – powiedziałam zatroskana. – Zadzwoń do mnie, gdybyś czegoś potrzebował, gdy matka będzie w pracy, dobrze?
– Jasne, kotku – powiedział ciężko John i opadł na przednie siedzenie lincolna mojej matki.
Matka musnęła wargami mój policzek, ja raz jeszcze podziękowałam za sukienkę, i gdy zawracali, aby wyjechać na nasz długi podjazd, podeszłam do Dariusa, który naciągał właśnie grube rękawice robocze.
Nie spodziewałam się, aby ten całkowicie zwyczajny dzień – gdy Martin pojechał do pracy, ja wybierałam się do własnej, do biblioteki, a po powrocie nie planowałam niczego poza kilkoma drobnymi pracami domowymi – miał potoczyć się tak spektakularnie źle.
Zaczęło się powoli.
– Gdzie mam wyładować to drewno, pani Bartell? – spytał Darius Quattermain.
– Chyba tam, pod schodami – odparłam. Staliśmy przy garażu, z którego do domu prowadzi zadaszone przejście. Po stronie wychodzącej na dom były schody prowadzące do małego mieszkania nad garażem.
– Nie boją się państwo, że robactwo zalęgnie się w sidingu? – z powątpiewaniem zapytał Darius.
Wzruszyłam ramionami.
– Martin kazał je tu ułożyć, a jeśli mu się nie spodoba, to może je przenieść.
Darius spojrzał na mnie dziwnie, prawie jakby nigdy wcześniej mnie nie widział, co wówczas uznałam za wyraz konserwatywnej dezaprobaty dla mojego stosunku do męża.
Zabrał się jednak do roboty. Po krótkich uzgodnieniach pozwoliłam mu podprowadzić przyczepę tak blisko, jak się da, i zaczął ją szybko opróżniać w chłodnym powietrzu. Niebo było szare i zanosiło się na to, że wieczorem zacznie padać. Zerwał się wiatr, zwiewając mi na oczy pasma długich, brązowych włosów. Zadrżałam i wcisnęłam dłonie w kieszenie grubego, czerwonego swetra. Gdy odwróciłam się, żeby wrócić do domu, spojrzałam na róże, które posadziłam na rogu betonowego ganku na tyłach domu, przy drzwiach kuchennych. Zanotowałam w pamięci, że trzeba je przyciąć teraz, albo będę musiała czekać z tym aż do lutego. Nagle nad moją głową przeleciał kawałek drewna.
– Panie Quattermain? – rzuciłam, odwracając się. – Czy wszystko w porządku?
Darius Quattermain, diakon Kościoła Świętej Antiochii, zaczął szaleńczo ryczeć „She’ll Be Comin’ Round the Mountain”. Nadal zajmował się swoim zadaniem, z jedną dużą różnicą. Zamiast układać drewno schludnie pod schodami, Darius rozrzucał je na wszystkie strony.
– Hola! – wykrzyknęłam. Nawet w moich własnych uszach zabrzmiało to panicznie, a nie autorytatywnie. Gdy tuż przy moim ramieniu świsnął kolejny kawałek dębiny, wycofałam się do domu i zamknęłam za sobą drzwi. Po minucie zaryzykowałam zerknięcie przez okno. Darius nie wydawał się uspokajać, a na pace nadal miał mnóstwo drewna, o którym teraz myślałam nie jak o paliwie, a jak o amunicji.
Wybrałam numer do biura szeryfa, bo nasz dom leżał poza granicami miasta.
– Spacolec – powiedziała Dorothy Post.
„Spacolec” oznacza Sparling County Law Enforcement Complex, Kompleks Sił Policyjnych Hrabstwa Sparling. Zabrzmiało to tak, jakby Dorothy miała usta pełne gumy do żucia. Uznałam, że pewnie znów próbuje rzucić palenie.
– Doris, mówi Aurora Teagarden.
– Och, cześć, skarbie. Co tam u ciebie?
– W porządku, dziękuję, mam nadzieję, że u ciebie też. Hm… mam tutaj pewną sytuację.
– Naprawdę? Co się dzieje?
– Znasz Dariusa Quattermaina?
– Ten czarny mężczyzna, który dostarcza drewno? Szóstka dzieciaków? Żona pracuje w Food Fantastic?
– Właśnie. – Wyjrzałam przez okno w nadziei, że sytuacja wróciła do normalności. Niestety nie. – Zwariował.
– A konkretnie gdzie?
– Na moim podwórzu. Gdy przyjechał, wydawało się być z nim wszystko w porządku, ale ni z tego, ni z owego zaczął śpiewać i rozrzucać drewno.
– Nadal tam jest?
– Tak. I, tego… – Z rosnącym zafascynowaniem gapiłam się w okno. – Doris… hm, on się właśnie rozbiera. I ciągle śpiewa i rzuca drewnem.
– Roe, zamknęłaś się w domu?
– Tak, i włączyłam alarm. – Z poczuciem winy wyciągnęłam rękę i wprowadziłam kod. – Doris, nie wydaje mi się, żeby chciał komuś zrobić krzywdę. Po prostu nad sobą nie panuje. Jakby się naćpał albo miał jakiś atak czy coś takiego. Czy wobec tego mógłby tu przyjechać ktoś naprawdę spokojny?
– Przekażę, co mi powiedziałaś – powiedziała Doris. Nie sprawiała już wrażenia znudzonej albo zniechęconej. – Roe, odsuń się od okien. Samochód już jedzie.
– Dzięki, Doris.
Rozłączyłam się i schowałam za kotarą, skąd raz po raz mogłam zerkać na Dariusa. Nie musiałam sobie zadawać trudu. Dla niego równie dobrze mogłabym być na księżycu. Cały pokryty był gęsią skórką, gdy tak w zimnym powietrzu pląsał na golasa wokół ciężarówki i oświadczał niebu, że gdy przybędzie jego umiłowana, spożyją weselną wieczerzę.
Zastanawiałam się, co pocznie, gdy skończą się zwrotki.
Nie musiałam czekać długo. Przeszedł do Indyka w trawie. Uznałam, że cofnął się do lekcji muzyki w szkole podstawowej.
Tańczył do swojej muzyki z lekkością imponującą jak na statecznego mężczyznę w średnim wieku.
Uznałam, że powinnam zadzwonić do męża.
– Na podwórku jest nagi mężczyzna – powiedziałam cicho, bo Darius przestał śpiewać i polował na niewidocznego jelenia.
– Ktoś, kogo znam? – w głosie Martina była ostrożność. Nie był pewien, na ile poważnie ma to traktować.
– Darius Quattermain. Drwal.
– Zakładam, że zadzwoniłaś do szeryfa?
– Właśnie przyjechali. – Na podjeździe pojawił się radiowóz. Kiwnęłam głową z aprobatą. Nie włączyli syreny, a gdy patrzyłam, wyłączyli migające światła. – Jimmy Henske i Levon Suit – przekazałam Martinowi.
– Jimmy Henske, hm? Może lepiej przyjadę do domu. – I słuchawka wylądowała na widełkach.
Martin nie miał zbyt dobrego zdania o biurze szeryfa w hrabstwie Sparling, a Jimmy Henske, który ma może z dwadzieścia pięć lat, nigdy nie imponował mojemu mężowi swoimi kompetencjami.
Ale Jimmy to miły chłopak, a Levon Suit (z którym chodziłam do liceum) to bardzo opanowany funkcjonariusz, który nie tylko jest zdecydowanie bardziej inteligentny od Jimmiego, ale ma pięć lat doświadczenia więcej. Przypomniało mi się, że gdy byliśmy nastolatkami, Levon spotykał się z jedną z córek Dariusa.
Patrzyłam zafascynowana, jak Levon powoli zbliżał się do Dariusa. Byłam nieco zaskoczona, że tak po prostu do niego podchodzi – ale potem dotarło do mnie, że było całkowicie oczywiste, że Darius nie ma broni. Wyglądało na to, że Darius upolował jelenia i znów zaczął śpiewać i tańczyć, żeby to uczcić. Faktycznie, tak się ucieszył na widok Levona, że chwycił go za ręce i zaczął podskakiwać, i przez szaloną minutę czy dwie Levon kręcił się wraz z nim.
Z cierpliwością, która sprawiła, że poczułam dumę, dwóch funkcjonariuszy nakłoniło Dariusa, aby wsiadł do samochodu. Jimmy pobiegł do ciężarówki, żeby zebrać jego ubrania, które Darius cisnął na przednie siedzenie.
– Tak jest, będziemy śpiewać z panem przez całą drogę do miasta – mówił żarliwie Jimmy, gdy Martin parkował obok radiowozu. Mój mąż wysiadł z mercedesa, wyglądając, jak zwykle, na nieskazitelnego, bogatego i przystojnego.
– Hej, panie Bartell! – radośnie zawołał Darius, gdy Jimmy zatrzaskiwał drzwi. – Przywiozłem panu drewno!
Martin stanął na krytym przejściu pomiędzy naszym domem i garażem i zobaczył klocki dębiny porozrzucane po całym ogrodzie, który w końcu, dużym nakładem sił i środków, wyrównaliśmy i obsialiśmy piękną trawą. Sporo darni zostało powyrywanej przez szczapy, które Darius ciskał w przypadkowe strony.
– Bardzo dziękuję, Dariusie – powiedział Martin.
Wyszłam na zewnątrz, gdy samochód szeryfa, wraz z rozśpiewanymi pasażerami, odjechał. Zanotowałam w pamięci, żeby napisać list do szeryfa Padgetta Laniera i pochwalić opanowanie i wyczucie Levona i Jimmiego.
Martin zsunął płaszcz z ramion i z szopy na narzędzia dobudowanej za garażem wyciągnął własne rękawice. Wyciągnął też taczkę.
Poza grubym, czerwonym kardiganem nadal miałam na sobie ubranie do pracy − długą, jeansową sukienkę bez rękawów na czerwonym t-shircie, ale Martin dawał tak dobry przykład, że moje nieodpowiednie ciuchy nie stanowiły usprawiedliwienia dla bezczynności. Znalazłam własne rękawice i zaczęłam pomagać. Podczas pracy snuliśmy spekulacje co do tego dziwacznego zdarzenia i tego, czy Darius, choć ewidentnie nie był przy zdrowych zmysłach, złamał prawo, tańcząc nago na naszym podwórzu.
– Jak było dziś w bibliotece? – spytał Martin, gdy ułożyliśmy całe drewno.
Cofnęłam się, spocona pomimo chłodnego powietrza, i uśmiechnęłam do niego. Wiedział, że odkąd wróciłam do pracy na część etatu w bibliotece w Lawrenceton, byłam szczęśliwsza.
– Sam zdecydował, że klienci, którzy przetrzymują książki, chętniej je oddadzą, jeśli się do nich zadzwoni, zamiast wysyłać ponaglenie. Oczywiście wpadł na to po tym, jak przeczytał jakiś artykuł. I zgadnij, kto przez cały ranek wisiał na telefonie? Bogu dzięki za automatyczne sekretarki. Uznałam, że zostawienie wiadomości nie będzie oszustwem. – Patrzyłam, jak Martin zdejmuje rękawice. – A co u ciebie?
– Miałem coroczne badanie stanu zdrowia, a potem długie spotkanie dotyczące wprowadzenia nowych przepisów o ochronie środowiska.
Mój mąż Martin, który gdzieś w DNA ma gen piractwa, często frustruje się swoją pracą wicedyrektora do spraw produkcji w Pan-Am Agra, firmie zajmującej się produkcją rolniczą. Nie zawsze zajmował się tak legalnymi i bezpiecznymi rzeczami.
– Przykro mi, kochanie. – Ze współczuciem poklepałam go po ramieniu.
Poszliśmy odłożyć rzeczy do szopy. Pickup i mała przyczepa Dariusa nadal stały częściowo na żwirze, a częściowo na trawniku, blokując mój samochód; gdy się na to zgadzałam, spodziewałam się, że potrwa to tylko chwilę. Ziemia była twarda i sucha, ale gdy ruszyłam do domu, zaczął padać deszcz. Jednocześnie pomyśleliśmy o tym, jak ciężarówka zapada się w mokrą ziemię, i pospieszyliśmy zajrzeć do kabiny.
Martin zaklął paskudnie. W stacyjce nie było kluczyka.
Spojrzałam na siedzenie pasażera. Może Darius wyciągnął kluczyki i rzucił je na fotel, żeby uciszyć sygnał przypominający, że zostały w stacyjce. Sama robiłam tak od czasu do czasu, gdy musiałam pobiec na chwilę do domu.
– Martin, popatrz. – Wskazałam. Ale nie na kluczyki.
Martin wsadził głowę przez drzwi.
Na siedzeniu leżała otwarta buteleczka leku przeciwbólowego, acetaminofenu.
Martin uniósł brwi.
– I co z tego?
– Zaczął się dziwnie zachowywać tak nagle, że w pierwszej chwili pomyślałam, że się naćpał. A nie wydaje mi się, żeby to był człowiek, który choćby pomyślał o czymś tak niebezpiecznym.
– Lepiej jeszcze raz zadzwońmy do szeryfa – powiedział Martin.
Tak więc Jimmy i Levon raz jeszcze przyjechali milę za miasto do naszego domu, a Jimmy założył gumowe rękawiczki zanim podniósł buteleczkę z tabletkami. Wysypał jej zawartość na dłoń. Nie powiedział, żebyśmy odeszli, więc patrzyliśmy.
Martin pierwszy to zauważył. Pokazał palcem.
Levon pochylił się nad dłonią Jimmiego.
– A niech mnie – powiedział tym swoim głębokim głosem.
Jedna z pigułek była odrobinę mniejsza od pozostałych i niezupełnie w takim samym odcieniu bieli. Nie miała znaczka producenta, jak pozostałe. Gdy się to zauważyło, różnica była oczywista. Ale nie mając powodu, żeby się przyglądać, kto w ogóle by to zrobił?
– Kolejny przypadek – powiedział Jimmy, patrząc na Levona.
– Ktoś jeszcze został odurzony? – spytałam, próbując zachować normalny ton głosu.
– Tak, proszę pani – powiedział Jimmy, nie zauważając ostrzegawczego spojrzenia Levona. – Pewna pani w zeszłym tygodniu zostawiła torebkę w wózku sklepowym i poszła do działu mrożonek po babeczki czekoladowe. Gdy jechała do domu, wzięła tabletkę z takiego fikuśnego pudełeczka, które miała w torebce, w którym nosiła swoje… no, przepisane leki. Zamiast się uspokoić, odbiło jej.
– I co zrobiła? – zapytałam zafascynowana.
– No… – zaczął Jimmy, uśmiechając się w taki sposób, że wiedziałam, że to będzie niezła opowieść.
– Musimy wracać do Spakolca – z naciskiem powiedział Levon.
– Co? A, jasne. – Jimmy, świadom, że był o krok od popełnienia niedyskrecji, zaczerwienił się po korzonki rudawych włosów. – Gdy pokaże się któryś z dzieciaków Dariusa, przekażemy, że byliby państwo zobowiązani, gdyby zabrali ciężarówkę. Kluczyki były w spodniach Dariusa. Mogłem je zabrać, gdybyście wspomnieli o tym przez telefon.
Zarumieniłam się w poczuciu winy. Byłam tak podekscytowana znalezieniem tabletek, że zapomniałam, dlaczego właściwie przeszukiwaliśmy samochód Dariusa.
Patrzyłam, jak ich samochód wyjeżdża z naszego długiego podjazdu i rusza krótką drogą do Lawrenceton. Byłam zirytowana, że nie dane mi było usłyszeć reszty opowieści Jimmiego. Zastanawiałam się, czy moja przyjaciółka Sally Allison, reporterka naszej lokalnej gazety, coś o tym słyszała.
– Muszę jeszcze na chwilę wrócić do fabryki – bez entuzjazmu powiedział Martin. – Mam do podpisania stertę pism, które muszą wyjść jeszcze dzisiaj. – Wsiadł do swojego samochodu, uruchomił silnik i opuścił okno, a ja ruszyłam w stronę drzwi kuchennych. – Nie zapomnij – zawołał – że idziemy dziś na kolację do Lowrysów.
Deszcz zaczął padać odrobinę mocniej.
– Mam to w kalendarzu – odpowiedziałam, próbując nie okazać zniechęcenia.
Gdyby na ziemi leżała jakaś puszka, to kopałabym ją przez całą drogę do domu. To chyba nie był dobry wieczór na to, by spotykać się z ludźmi, z którymi byłam, w najlepszym razie, w serdecznych stosunkach. Bliscy przyjaciele i domowe chilli byłoby w porządku; przyjazne spotkanie i strojenie się − nie.
Catledge i Ellen Lowrysowie nie byli mi szczególnie bliscy. Należeli jednak do śmietanki towarzyskiej Lawrenceton. Catledge był burmistrzem już drugą kadencję, a Ellen zasiadała w każdej radzie i była członkinią każdego klubu, do którego warto było należeć w naszym małym mieście. Utrzymywanie dobrych stosunków z władzami miasta, ergo z Lowrysami, było ważne dla interesów Martina, a co za tym idzie, dla wielu ludzi w Lawrenceton, których byt zależał od wypłaty z Pan-Am Agra.
– Nie są tacy źli – przekonywałam samą siebie na głos w cichym domu. Ale nawet w moich uszach brzmiała w tym uraza. Poczłapałam na górę wymyślić, w co się ubiorę, po drodze prostując jeden z obrazków wiszących na klatce schodowej. Dom stopniowo mnie rozgrzał i rozweselił, jak prawie za każdym razem. Mój dom ma przynajmniej sześćdziesiąt pięć lat, piękne, dębowe podłogi, okna tak wysokie, że nie pasują do nich żadne typowe zasłony (więc trzeba je szyć na miarę) i nienasycony apetyt na prąd i gaz. Kochałam go żarliwie. Gdy się pobraliśmy, musieliśmy go wyremontować. Ponieważ małżeństwem byliśmy dopiero niecałe trzy lata, nie mieliśmy dzieci, a tylko jednego rzekomego zwierzaka-pupila, jak dotąd nie było potrzeby kolejnego remontu; przynajmniej nie dla osoby tak praktycznej, jak ja. Wciąż mam miejsce na regałach w holu, a teraz mogę sobie pozwolić na kupowanie książek w twardej oprawie.
Wykąpałam się i umyłam włosy, po raz kolejny przechodząc przez żmudny proces czesania i suszenia. Przynajmniej falujące, poskręcane włosy były teraz w modzie. To była miła odmiana, wiedzieć, że inni zazdroszczą mi tego dostatku, zamiast zerkać na mnie z litością w oczach.
Bez większego zainteresowania przekopałam się przez zawartość swojej szafy. Jasnoczerwona sukienka, którą kupiła mi matka, była zbyt strojna jak na taką okazję, więc ostatecznie zdecydowałam się na granatową, jedwabną bluzkę z długim rękawem, czarno-granatową, wzorzystą spódnicę i czarne czółenka. Przejrzałam swoją kolekcję okularów – jestem bardzo krótkowzroczna – i pod wpływem dzikiego impulsu wybrałam te w purpurowo-białych oprawkach.
Och, do diabła. Lowrysowie się obrażą, jeśli moje okulary będą zbyt frywolne. Wyjęłam nowe, w czarnych oprawkach z delikatnym zdobieniem ze złotych drucików, i położyłam je na toaletce. Dziś rano nałożyłam swoje ulubione okulary do pracy, czerwone, i z niejakim zadowoleniem popatrzyłam na nie w lustrze. Dawały mojej nieszczęśliwej twarzy odrobinę życia.
– No i dlaczego się dąsam? – zapytałam lustra.
To pytanie nie doczekało się odpowiedzi, bo rozległ się dzwonek do drzwi.
Jeśli liczyć oficerów z biura szeryfa, to miałam dziś mnóstwo gości.
Przez matową, owalną szybkę w drzwiach zobaczyłam sylwetkę kobiety trzymającej w ramionach nosidełko z dzieckiem. Uznałam, że to moja przyjaciółka Lizanne Buckley Sewell, która dwa miesiące temu urodziła synka. Wyłączyłam alarm i otworzyłam drzwi z uśmiechem, który zaraz zamarł mi na wargach. Gapiłam się tępo na przysadzistą, ciemną, ładną młodą kobietę, która stała na moim ganku, trzymając całkowicie mi obce dziecko, które wydawało się mniejsze od potomka Lizanne.
– Ciocia Roe! – wyrzyknęła ciemna, młoda kobieta. Wyglądała na wyczerpaną. Odniosłam wrażenie, że zdawała się oczekiwać ciepłego przyjęcia.
Nie miałam najbledszego pojęcia, kto to jest.
W następnej chwili wszystko zaskoczyło i gdybym była sama, palnęłabym się dłonią w czoło. Byłam ciotką tylko dla jednej młodej kobiety, dla siostrzenicy Martina, córki jego siostry Barby.
– Regina! – przywitałam ją z nadzieją, że moja niewiedza nie była zbyt oczywista.
– Przez chwilę miałam wrażenie, że mnie nie poznałaś! – powiedziała, śmiejąc się.
– Ha, ha. Wejdź do środka! A to jest…
Regina miała dziecko? Było owinięte niebieskim kocykiem i ubrane w czerwone śpioszki. Czyli Martin miał… ciotecznego wnuka?
Jak mogłam o tym nie wiedzieć? Fakt, niezbyt często widywaliśmy się z siostrą Martina i jej córką, ale spodziewałabym się kilku telefonów informujących o nowym członku rodziny.
– Och, ciociu Roe! To jest Hayden!
– I nazywasz go Hayden. – Z mądra miną pokiwałam głową. – Bez zdrobnień.
Nie przypominałam sobie, żebym kiedykolwiek była bardziej zagubiona.
– Tak nazwaliśmy go z Craigiem – powiedziała Regina, bezskutecznie próbując wyglądać na pewną siebie i stanowczą.
Martin może i nie wygląda jak typowy przedstawiciel rodziny Bartell – obie, Barby i Regina, są ładne na swój sposób – ale z pewnością dostała mu się nieproporcjonalnie duża ilość rozumu i zdecydowania.
Cofnęłam się od drzwi frontowych, próbując wypatrzeć, czy może Craig Graham wyciąga walizki z bagażnika.
– Gdzie twój mąż? – zapytałam, nie sądząc, że to może być drażliwe pytanie.
– Nie przyjechał – odpowiedziała Regina. Jej pełne wargi zacisnęły się mocno.
– Och. – Miałam nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt płasko. – A co u twojej matki?
Gestem wskazałam Reginie, by weszła do domu, wciąż rozglądając się dookoła w nadziei, że wypatrzę jakieś towarzystwo. Przyjechała sama z Corinth w Ohio?
– Mama jest na rejsie – powiedziała Regina zbyt wesoło.
Ta dziewczyna miała poważne wahania nastroju.
– Hmm. A dokąd? – powtórzyłam gest „wejdź” bardziej serdecznie.
– Och, to jeden z tych długich – paplała Regina, przechodząc wreszcie przez próg. – Statek zatrzymuje się na poszczególnych wyspach na Karaibach, potem ma dwa kilkudniowe przystanki w Meksyku, a potem wraca do Miami.
– Mój Boże – powiedziałam słabo. – Popłynęła sama?
– Z tym facetem – odparła Regina, stawiając nosidełko z dzieckiem na stoliku kawowym obok kanapy i zsuwając z ramienia wielką torbę na pieluchy. Z paska wciąż zwisała metka.
„Ten facet” to był narzeczony Barby, bankier inwestycyjny Hubert Morris, którego rozwiedziona Barby Lampton poznała, gdy kupowała mieszkanie w Pittsburgu, najbliższym większym mieście i lotnisku w pobliżu Corinth w Ohio, gdzie wychowali się Barby i Martin. Chociaż Barby nie mieszkała w Corinth odkąd była nastolatką, Regina swojego przyszłego męża poznała, gdy wraz z matką gościły w Corinth z wizytą u starej przyjaciółki Barby. Regina poślubiła tego chłopca – to znaczy młodego człowieka – raptem dwa miesiące później.
Martin i ja polecieliśmy do Pittsburga na wesele. To było może z siedem miesięcy temu. Odnieśliśmy wrażenie, że młoda para będzie żyć bardzo skromnie. Craig Graham był ciemnym, chudym bezmózgiem, którego największą zaletą było to, że zależało mu na Reginie. Miał osiemnaście lat, a Regina dwadzieścia jeden. Udział pana młodego w obowiązkach i wydatkach związanych z weselem pokryła Barby, która starała się zachować dyskrecję w tej sprawie. Oczywiście Martin i ja to zauważyliśmy. Ale Barby powiedziała nam jasno (a w każdym razie Martinowi, bo rzadko zwracała się bezpośrednio do mnie), że o ile ma coś w tej sprawie do powiedzenia, to po ślubie para będzie finansowo niezależna. Rzuciła kilka uwag na temat tego, że jak kto sobie pościeli, tak się wyśpi.
– Masz ochotę na coś do picia? Kawę albo gorącą czekoladę? Chociaż to może nie być dobre dla dziecka.
Moja przyjaciółka Lizanne karmiła piersią i mimo że nie pytałam, bardzo szczodrze podzieliła się ze mną wiadomościami dotyczącymi tej kwestii. Po tym, jak zostałam indoktrynowana opinią Lizanne na temat zalet i konieczności spożywania matczynego mleka, byłam zaskoczona, gdy Regina spojrzała na mnie nieprzytomnie.
– Hm? Nie, karmię butelką – rzuciła po chwili. – Rany, gdybym karmiła go piersią, to ja musiałabym się nim cały czas zajmować.
Zdołałam utrzymać uśmiech na twarzy.
– Czyli kawa?
– Poproszę. – Opadła na kanapę. – Strasznie długo siedziałam za kierownicą.
Czyli faktycznie przyjechała z Ohio. To było bardzo dziwne i robiło się jeszcze dziwniejsze.
Zaparzyłam kawę, zbywając protesty Reginy, że rozpuszczalna wystarczy. Nalałam każdej z nas po kubku, do kawy siostrzenicy Martina dodając cukier i śmietankę, i słuchałam paplania Reginy o długiej jeździe, dziecku, mieszkaniu jej matki, jej cioci Cindy…
– Och, przepraszam! – zreflektowała się. – Nie powinnam była nic mówić.
„Ciocia Cindy” była pierwszą żoną Martina, matką jego jedynego dziecka, kuzyna Reginy, Barretta. Westchnęłam wewnętrznie i zapewniłam Reginę, że nie ma za co przepraszać. Stłumiłam chęć zapytania Reginy, dlaczego przyjechała do wujka Martina, a nie do cioci Cindy, skoro ciocia Cindy była taka wspaniała.
– Widziałaś wczoraj Barretta w telewizji? – entuzjastycznie zapytała Regina. – Rany, czy on nie jest przystojny? Zawsze dzwonię do znajomych, gdy Barrett ma być w telewizji.
Regina trafiała we wszystkie moje wrażliwe punkty. Barrett nie przyjechał na nasz ślub. Szykował się do dużej roli, jak powiedział swojemu ojcu, implikując, że nowa rola była dla Barretta ważniejsza, niż nowa żona dla jego ojca.
I przez przeszło trzy lata, jak mieszkamy z Martinem, nie odwiedził Lawrenceton ani razu.
Jednak znalazł czas, żeby przyjechać na wesele Reginy, gdzie unikał nas z niemal niewiarygodną zręcznością. Martin powiedział mi, że w wieczór przed weselem, gdy poszłam spać, wypił z Barrettem drinka w barze hotelowym, i że był to cały kontakt, jaki miał z synem, na którego karierę łożył.
Zaczynałam żałować, że siostrzenica Martina nie została w Chicago. Zaczynałam też zastanawiać się nad powodem jej wizyty. Wyraźnie starała się unikać tego tematu.
– Regino – powiedziałam, gdy skończyła się rozpływać nad karierą Barretta. – Bardzo się cieszę, że przyjechałaś z wizytą, ale ten wieczór, tylko przez kilka godzin, może być nieco problematyczny. Twój wuj i ja idziemy na dawno zaplanowaną kolację, i chociaż moglibyśmy zadzwonić do Lowrysów i powiedzieć im, że coś nam wypadło, to obawiam się…
Regina, która akurat trzymała dziecko (Haydena, przypomniałam sobie), poderwała głowę.
– Nie zmieniajcie planów. Nic mi nie będzie. Pokaż mi tylko, gdzie jest mikrofalówka, i sama zrobię sobie kolację. W końcu pojawiłam się bez zapowiedzi.
Odniosłam wrażenie, jak gdyby Regina prawie nie mogła się doczekać, żeby pozbyć się nas z domu. Zmarszczyłam brwi.
– Przepraszam na chwilkę – powiedziałam.
Regina, skupiona na dziecku, kiwnęła głową.
Poszłam przez hol do pokoju, w którym urządziliśmy gabinet i pokój telewizyjny. Podniosłam bezprzewodową słuchawkę i opadłam na czerwoną, skórzaną kanapę naprzeciw okna. Madeleine, kocica, która z nami mieszka, wyszła ze swojej ulubionej kryjówki − kosza, do którego odkładamy przeczytane gazety. Jedną dłonią wybierałam numer, a drugą drapałam Madeleine po głowie. Z tyłu głowy miałam myśl, by wyrzucić ją z gabinetu zanim Martin wróci do domu. Serdecznie się nienawidzili. To zaczęło się w chwili, gdy Madeleine uznała, że mercedes Martina to jej ulubione miejsce do leżenia, zwłaszcza gdy było błoto, a ona mogła zostawić na masce i dachu ślady łap. Martin zareagował, chowając samochód w garażu na noc i zamykając drzwi. Skoro to był jej ruch w tej małej rozgrywce, Madeleine (która normalnie nie zawracała tym sobie głowy) złapała mysz, odgryzła jej głowę i wsadziła trupka do buta Martina. Potem Martin… no, rozumiecie, w czym rzecz.
– Biuro Martina Bartella – odezwała się Marnie Sands. Jej chrapliwy głos był bardzo oficjalny.
W dniu, w którym wszystko zaczęło się walić, na moim podwórku zwariował dostawca drewna.
Moja matka i jej mąż, John Queensland, właśnie wyjeżdżali, gdy na mój podjazd wjechał Darius Quattermain, prowadząc poobijanego niebieskiego pickupa z przyczepą pełną dębowych klocków. Matka (Aida Brattle Teagarden Queensland) znalazła w swoim napiętym grafiku chwilę, by przywieźć mi sukienkę, którą kupiła dla mnie na Florydzie, gdzie brała udział w konferencji pośredników obrotu nieruchomościami, którzy w ciągu roku sprzedali nieruchomości o łącznej wartości przekraczającej milion dolarów. John, który był na emeryturze, pojechał z moją matką tylko dlatego, że lubił z nią przebywać.
Gdy Darius wysiadał z ciężarówki, matka mnie obejmowała i mówiła: „John nie czuje się najlepiej, więc wracamy do miasta”. Zawsze wyrażała się w taki sposób, jakbyśmy wraz z Martinem mieszkali w jakiejś dziczy, a nie raptem milę od Lawrenceton. W gruncie rzeczy, ponieważ nasz dom otaczają pola, w ładne dni widzę dach jej domu mieszczącego się na skraju najładniejszego przedmieścia Lawrenceton.
Spojrzałam zmartwiona na Johna i zobaczyłam, że faktycznie wyglądał mizernie. John grywa w golfa i normalnie wygląda jak czerstwy i krzepki sześćdziesięcioczterolatek. To przystojny facet… i dobry. Jednak w tamtej chwili sprawiał wrażenie starego i zakłopotanego, jak to często bywa z chorymi mężczyznami.
– Lepiej jedź do domu i się połóż – powiedziałam zatroskana. – Zadzwoń do mnie, gdybyś czegoś potrzebował, gdy matka będzie w pracy, dobrze?
– Jasne, kotku – powiedział ciężko John i opadł na przednie siedzenie lincolna mojej matki.
Matka musnęła wargami mój policzek, ja raz jeszcze podziękowałam za sukienkę, i gdy zawracali, aby wyjechać na nasz długi podjazd, podeszłam do Dariusa, który naciągał właśnie grube rękawice robocze.
Nie spodziewałam się, aby ten całkowicie zwyczajny dzień – gdy Martin pojechał do pracy, ja wybierałam się do własnej, do biblioteki, a po powrocie nie planowałam niczego poza kilkoma drobnymi pracami domowymi – miał potoczyć się tak spektakularnie źle.
Zaczęło się powoli.
– Gdzie mam wyładować to drewno, pani Bartell? – spytał Darius Quattermain.
– Chyba tam, pod schodami – odparłam. Staliśmy przy garażu, z którego do domu prowadzi zadaszone przejście. Po stronie wychodzącej na dom były schody prowadzące do małego mieszkania nad garażem.
– Nie boją się państwo, że robactwo zalęgnie się w sidingu? – z powątpiewaniem zapytał Darius.
Wzruszyłam ramionami.
– Martin kazał je tu ułożyć, a jeśli mu się nie spodoba, to może je przenieść.
Darius spojrzał na mnie dziwnie, prawie jakby nigdy wcześniej mnie nie widział, co wówczas uznałam za wyraz konserwatywnej dezaprobaty dla mojego stosunku do męża.
Zabrał się jednak do roboty. Po krótkich uzgodnieniach pozwoliłam mu podprowadzić przyczepę tak blisko, jak się da, i zaczął ją szybko opróżniać w chłodnym powietrzu. Niebo było szare i zanosiło się na to, że wieczorem zacznie padać. Zerwał się wiatr, zwiewając mi na oczy pasma długich, brązowych włosów. Zadrżałam i wcisnęłam dłonie w kieszenie grubego, czerwonego swetra. Gdy odwróciłam się, żeby wrócić do domu, spojrzałam na róże, które posadziłam na rogu betonowego ganku na tyłach domu, przy drzwiach kuchennych. Zanotowałam w pamięci, że trzeba je przyciąć teraz, albo będę musiała czekać z tym aż do lutego. Nagle nad moją głową przeleciał kawałek drewna.
– Panie Quattermain? – rzuciłam, odwracając się. – Czy wszystko w porządku?
Darius Quattermain, diakon Kościoła Świętej Antiochii, zaczął szaleńczo ryczeć „She’ll Be Comin’ Round the Mountain”. Nadal zajmował się swoim zadaniem, z jedną dużą różnicą. Zamiast układać drewno schludnie pod schodami, Darius rozrzucał je na wszystkie strony.
– Hola! – wykrzyknęłam. Nawet w moich własnych uszach zabrzmiało to panicznie, a nie autorytatywnie. Gdy tuż przy moim ramieniu świsnął kolejny kawałek dębiny, wycofałam się do domu i zamknęłam za sobą drzwi. Po minucie zaryzykowałam zerknięcie przez okno. Darius nie wydawał się uspokajać, a na pace nadal miał mnóstwo drewna, o którym teraz myślałam nie jak o paliwie, a jak o amunicji.
Wybrałam numer do biura szeryfa, bo nasz dom leżał poza granicami miasta.
– Spacolec – powiedziała Dorothy Post.
„Spacolec” oznacza Sparling County Law Enforcement Complex, Kompleks Sił Policyjnych Hrabstwa Sparling. Zabrzmiało to tak, jakby Dorothy miała usta pełne gumy do żucia. Uznałam, że pewnie znów próbuje rzucić palenie.
– Doris, mówi Aurora Teagarden.
– Och, cześć, skarbie. Co tam u ciebie?
– W porządku, dziękuję, mam nadzieję, że u ciebie też. Hm… mam tutaj pewną sytuację.
– Naprawdę? Co się dzieje?
– Znasz Dariusa Quattermaina?
– Ten czarny mężczyzna, który dostarcza drewno? Szóstka dzieciaków? Żona pracuje w Food Fantastic?
– Właśnie. – Wyjrzałam przez okno w nadziei, że sytuacja wróciła do normalności. Niestety nie. – Zwariował.
– A konkretnie gdzie?
– Na moim podwórzu. Gdy przyjechał, wydawało się być z nim wszystko w porządku, ale ni z tego, ni z owego zaczął śpiewać i rozrzucać drewno.
– Nadal tam jest?
– Tak. I, tego… – Z rosnącym zafascynowaniem gapiłam się w okno. – Doris… hm, on się właśnie rozbiera. I ciągle śpiewa i rzuca drewnem.
– Roe, zamknęłaś się w domu?
– Tak, i włączyłam alarm. – Z poczuciem winy wyciągnęłam rękę i wprowadziłam kod. – Doris, nie wydaje mi się, żeby chciał komuś zrobić krzywdę. Po prostu nad sobą nie panuje. Jakby się naćpał albo miał jakiś atak czy coś takiego. Czy wobec tego mógłby tu przyjechać ktoś naprawdę spokojny?
– Przekażę, co mi powiedziałaś – powiedziała Doris. Nie sprawiała już wrażenia znudzonej albo zniechęconej. – Roe, odsuń się od okien. Samochód już jedzie.
– Dzięki, Doris.
Rozłączyłam się i schowałam za kotarą, skąd raz po raz mogłam zerkać na Dariusa. Nie musiałam sobie zadawać trudu. Dla niego równie dobrze mogłabym być na księżycu. Cały pokryty był gęsią skórką, gdy tak w zimnym powietrzu pląsał na golasa wokół ciężarówki i oświadczał niebu, że gdy przybędzie jego umiłowana, spożyją weselną wieczerzę.
Zastanawiałam się, co pocznie, gdy skończą się zwrotki.
Nie musiałam czekać długo. Przeszedł do Indyka w trawie. Uznałam, że cofnął się do lekcji muzyki w szkole podstawowej.
Tańczył do swojej muzyki z lekkością imponującą jak na statecznego mężczyznę w średnim wieku.
Uznałam, że powinnam zadzwonić do męża.
– Na podwórku jest nagi mężczyzna – powiedziałam cicho, bo Darius przestał śpiewać i polował na niewidocznego jelenia.
– Ktoś, kogo znam? – w głosie Martina była ostrożność. Nie był pewien, na ile poważnie ma to traktować.
– Darius Quattermain. Drwal.
– Zakładam, że zadzwoniłaś do szeryfa?
– Właśnie przyjechali. – Na podjeździe pojawił się radiowóz. Kiwnęłam głową z aprobatą. Nie włączyli syreny, a gdy patrzyłam, wyłączyli migające światła. – Jimmy Henske i Levon Suit – przekazałam Martinowi.
– Jimmy Henske, hm? Może lepiej przyjadę do domu. – I słuchawka wylądowała na widełkach.
Martin nie miał zbyt dobrego zdania o biurze szeryfa w hrabstwie Sparling, a Jimmy Henske, który ma może z dwadzieścia pięć lat, nigdy nie imponował mojemu mężowi swoimi kompetencjami.
Ale Jimmy to miły chłopak, a Levon Suit (z którym chodziłam do liceum) to bardzo opanowany funkcjonariusz, który nie tylko jest zdecydowanie bardziej inteligentny od Jimmiego, ale ma pięć lat doświadczenia więcej. Przypomniało mi się, że gdy byliśmy nastolatkami, Levon spotykał się z jedną z córek Dariusa.
Patrzyłam zafascynowana, jak Levon powoli zbliżał się do Dariusa. Byłam nieco zaskoczona, że tak po prostu do niego podchodzi – ale potem dotarło do mnie, że było całkowicie oczywiste, że Darius nie ma broni. Wyglądało na to, że Darius upolował jelenia i znów zaczął śpiewać i tańczyć, żeby to uczcić. Faktycznie, tak się ucieszył na widok Levona, że chwycił go za ręce i zaczął podskakiwać, i przez szaloną minutę czy dwie Levon kręcił się wraz z nim.
Z cierpliwością, która sprawiła, że poczułam dumę, dwóch funkcjonariuszy nakłoniło Dariusa, aby wsiadł do samochodu. Jimmy pobiegł do ciężarówki, żeby zebrać jego ubrania, które Darius cisnął na przednie siedzenie.
– Tak jest, będziemy śpiewać z panem przez całą drogę do miasta – mówił żarliwie Jimmy, gdy Martin parkował obok radiowozu. Mój mąż wysiadł z mercedesa, wyglądając, jak zwykle, na nieskazitelnego, bogatego i przystojnego.
– Hej, panie Bartell! – radośnie zawołał Darius, gdy Jimmy zatrzaskiwał drzwi. – Przywiozłem panu drewno!
Martin stanął na krytym przejściu pomiędzy naszym domem i garażem i zobaczył klocki dębiny porozrzucane po całym ogrodzie, który w końcu, dużym nakładem sił i środków, wyrównaliśmy i obsialiśmy piękną trawą. Sporo darni zostało powyrywanej przez szczapy, które Darius ciskał w przypadkowe strony.
– Bardzo dziękuję, Dariusie – powiedział Martin.
Wyszłam na zewnątrz, gdy samochód szeryfa, wraz z rozśpiewanymi pasażerami, odjechał. Zanotowałam w pamięci, żeby napisać list do szeryfa Padgetta Laniera i pochwalić opanowanie i wyczucie Levona i Jimmiego.
Martin zsunął płaszcz z ramion i z szopy na narzędzia dobudowanej za garażem wyciągnął własne rękawice. Wyciągnął też taczkę.
Poza grubym, czerwonym kardiganem nadal miałam na sobie ubranie do pracy − długą, jeansową sukienkę bez rękawów na czerwonym t-shircie, ale Martin dawał tak dobry przykład, że moje nieodpowiednie ciuchy nie stanowiły usprawiedliwienia dla bezczynności. Znalazłam własne rękawice i zaczęłam pomagać. Podczas pracy snuliśmy spekulacje co do tego dziwacznego zdarzenia i tego, czy Darius, choć ewidentnie nie był przy zdrowych zmysłach, złamał prawo, tańcząc nago na naszym podwórzu.
– Jak było dziś w bibliotece? – spytał Martin, gdy ułożyliśmy całe drewno.
Cofnęłam się, spocona pomimo chłodnego powietrza, i uśmiechnęłam do niego. Wiedział, że odkąd wróciłam do pracy na część etatu w bibliotece w Lawrenceton, byłam szczęśliwsza.
– Sam zdecydował, że klienci, którzy przetrzymują książki, chętniej je oddadzą, jeśli się do nich zadzwoni, zamiast wysyłać ponaglenie. Oczywiście wpadł na to po tym, jak przeczytał jakiś artykuł. I zgadnij, kto przez cały ranek wisiał na telefonie? Bogu dzięki za automatyczne sekretarki. Uznałam, że zostawienie wiadomości nie będzie oszustwem. – Patrzyłam, jak Martin zdejmuje rękawice. – A co u ciebie?
– Miałem coroczne badanie stanu zdrowia, a potem długie spotkanie dotyczące wprowadzenia nowych przepisów o ochronie środowiska.
Mój mąż Martin, który gdzieś w DNA ma gen piractwa, często frustruje się swoją pracą wicedyrektora do spraw produkcji w Pan-Am Agra, firmie zajmującej się produkcją rolniczą. Nie zawsze zajmował się tak legalnymi i bezpiecznymi rzeczami.
– Przykro mi, kochanie. – Ze współczuciem poklepałam go po ramieniu.
Poszliśmy odłożyć rzeczy do szopy. Pickup i mała przyczepa Dariusa nadal stały częściowo na żwirze, a częściowo na trawniku, blokując mój samochód; gdy się na to zgadzałam, spodziewałam się, że potrwa to tylko chwilę. Ziemia była twarda i sucha, ale gdy ruszyłam do domu, zaczął padać deszcz. Jednocześnie pomyśleliśmy o tym, jak ciężarówka zapada się w mokrą ziemię, i pospieszyliśmy zajrzeć do kabiny.
Martin zaklął paskudnie. W stacyjce nie było kluczyka.
Spojrzałam na siedzenie pasażera. Może Darius wyciągnął kluczyki i rzucił je na fotel, żeby uciszyć sygnał przypominający, że zostały w stacyjce. Sama robiłam tak od czasu do czasu, gdy musiałam pobiec na chwilę do domu.
– Martin, popatrz. – Wskazałam. Ale nie na kluczyki.
Martin wsadził głowę przez drzwi.
Na siedzeniu leżała otwarta buteleczka leku przeciwbólowego, acetaminofenu.
Martin uniósł brwi.
– I co z tego?
– Zaczął się dziwnie zachowywać tak nagle, że w pierwszej chwili pomyślałam, że się naćpał. A nie wydaje mi się, żeby to był człowiek, który choćby pomyślał o czymś tak niebezpiecznym.
– Lepiej jeszcze raz zadzwońmy do szeryfa – powiedział Martin.
Tak więc Jimmy i Levon raz jeszcze przyjechali milę za miasto do naszego domu, a Jimmy założył gumowe rękawiczki zanim podniósł buteleczkę z tabletkami. Wysypał jej zawartość na dłoń. Nie powiedział, żebyśmy odeszli, więc patrzyliśmy.
Martin pierwszy to zauważył. Pokazał palcem.
Levon pochylił się nad dłonią Jimmiego.
– A niech mnie – powiedział tym swoim głębokim głosem.
Jedna z pigułek była odrobinę mniejsza od pozostałych i niezupełnie w takim samym odcieniu bieli. Nie miała znaczka producenta, jak pozostałe. Gdy się to zauważyło, różnica była oczywista. Ale nie mając powodu, żeby się przyglądać, kto w ogóle by to zrobił?
– Kolejny przypadek – powiedział Jimmy, patrząc na Levona.
– Ktoś jeszcze został odurzony? – spytałam, próbując zachować normalny ton głosu.
– Tak, proszę pani – powiedział Jimmy, nie zauważając ostrzegawczego spojrzenia Levona. – Pewna pani w zeszłym tygodniu zostawiła torebkę w wózku sklepowym i poszła do działu mrożonek po babeczki czekoladowe. Gdy jechała do domu, wzięła tabletkę z takiego fikuśnego pudełeczka, które miała w torebce, w którym nosiła swoje… no, przepisane leki. Zamiast się uspokoić, odbiło jej.
– I co zrobiła? – zapytałam zafascynowana.
– No… – zaczął Jimmy, uśmiechając się w taki sposób, że wiedziałam, że to będzie niezła opowieść.
– Musimy wracać do Spakolca – z naciskiem powiedział Levon.
– Co? A, jasne. – Jimmy, świadom, że był o krok od popełnienia niedyskrecji, zaczerwienił się po korzonki rudawych włosów. – Gdy pokaże się któryś z dzieciaków Dariusa, przekażemy, że byliby państwo zobowiązani, gdyby zabrali ciężarówkę. Kluczyki były w spodniach Dariusa. Mogłem je zabrać, gdybyście wspomnieli o tym przez telefon.
Zarumieniłam się w poczuciu winy. Byłam tak podekscytowana znalezieniem tabletek, że zapomniałam, dlaczego właściwie przeszukiwaliśmy samochód Dariusa.
Patrzyłam, jak ich samochód wyjeżdża z naszego długiego podjazdu i rusza krótką drogą do Lawrenceton. Byłam zirytowana, że nie dane mi było usłyszeć reszty opowieści Jimmiego. Zastanawiałam się, czy moja przyjaciółka Sally Allison, reporterka naszej lokalnej gazety, coś o tym słyszała.
– Muszę jeszcze na chwilę wrócić do fabryki – bez entuzjazmu powiedział Martin. – Mam do podpisania stertę pism, które muszą wyjść jeszcze dzisiaj. – Wsiadł do swojego samochodu, uruchomił silnik i opuścił okno, a ja ruszyłam w stronę drzwi kuchennych. – Nie zapomnij – zawołał – że idziemy dziś na kolację do Lowrysów.
Deszcz zaczął padać odrobinę mocniej.
– Mam to w kalendarzu – odpowiedziałam, próbując nie okazać zniechęcenia.
Gdyby na ziemi leżała jakaś puszka, to kopałabym ją przez całą drogę do domu. To chyba nie był dobry wieczór na to, by spotykać się z ludźmi, z którymi byłam, w najlepszym razie, w serdecznych stosunkach. Bliscy przyjaciele i domowe chilli byłoby w porządku; przyjazne spotkanie i strojenie się − nie.
Catledge i Ellen Lowrysowie nie byli mi szczególnie bliscy. Należeli jednak do śmietanki towarzyskiej Lawrenceton. Catledge był burmistrzem już drugą kadencję, a Ellen zasiadała w każdej radzie i była członkinią każdego klubu, do którego warto było należeć w naszym małym mieście. Utrzymywanie dobrych stosunków z władzami miasta, ergo z Lowrysami, było ważne dla interesów Martina, a co za tym idzie, dla wielu ludzi w Lawrenceton, których byt zależał od wypłaty z Pan-Am Agra.
– Nie są tacy źli – przekonywałam samą siebie na głos w cichym domu. Ale nawet w moich uszach brzmiała w tym uraza. Poczłapałam na górę wymyślić, w co się ubiorę, po drodze prostując jeden z obrazków wiszących na klatce schodowej. Dom stopniowo mnie rozgrzał i rozweselił, jak prawie za każdym razem. Mój dom ma przynajmniej sześćdziesiąt pięć lat, piękne, dębowe podłogi, okna tak wysokie, że nie pasują do nich żadne typowe zasłony (więc trzeba je szyć na miarę) i nienasycony apetyt na prąd i gaz. Kochałam go żarliwie. Gdy się pobraliśmy, musieliśmy go wyremontować. Ponieważ małżeństwem byliśmy dopiero niecałe trzy lata, nie mieliśmy dzieci, a tylko jednego rzekomego zwierzaka-pupila, jak dotąd nie było potrzeby kolejnego remontu; przynajmniej nie dla osoby tak praktycznej, jak ja. Wciąż mam miejsce na regałach w holu, a teraz mogę sobie pozwolić na kupowanie książek w twardej oprawie.
Wykąpałam się i umyłam włosy, po raz kolejny przechodząc przez żmudny proces czesania i suszenia. Przynajmniej falujące, poskręcane włosy były teraz w modzie. To była miła odmiana, wiedzieć, że inni zazdroszczą mi tego dostatku, zamiast zerkać na mnie z litością w oczach.
Bez większego zainteresowania przekopałam się przez zawartość swojej szafy. Jasnoczerwona sukienka, którą kupiła mi matka, była zbyt strojna jak na taką okazję, więc ostatecznie zdecydowałam się na granatową, jedwabną bluzkę z długim rękawem, czarno-granatową, wzorzystą spódnicę i czarne czółenka. Przejrzałam swoją kolekcję okularów – jestem bardzo krótkowzroczna – i pod wpływem dzikiego impulsu wybrałam te w purpurowo-białych oprawkach.
Och, do diabła. Lowrysowie się obrażą, jeśli moje okulary będą zbyt frywolne. Wyjęłam nowe, w czarnych oprawkach z delikatnym zdobieniem ze złotych drucików, i położyłam je na toaletce. Dziś rano nałożyłam swoje ulubione okulary do pracy, czerwone, i z niejakim zadowoleniem popatrzyłam na nie w lustrze. Dawały mojej nieszczęśliwej twarzy odrobinę życia.
– No i dlaczego się dąsam? – zapytałam lustra.
To pytanie nie doczekało się odpowiedzi, bo rozległ się dzwonek do drzwi.
Jeśli liczyć oficerów z biura szeryfa, to miałam dziś mnóstwo gości.
Przez matową, owalną szybkę w drzwiach zobaczyłam sylwetkę kobiety trzymającej w ramionach nosidełko z dzieckiem. Uznałam, że to moja przyjaciółka Lizanne Buckley Sewell, która dwa miesiące temu urodziła synka. Wyłączyłam alarm i otworzyłam drzwi z uśmiechem, który zaraz zamarł mi na wargach. Gapiłam się tępo na przysadzistą, ciemną, ładną młodą kobietę, która stała na moim ganku, trzymając całkowicie mi obce dziecko, które wydawało się mniejsze od potomka Lizanne.
– Ciocia Roe! – wyrzyknęła ciemna, młoda kobieta. Wyglądała na wyczerpaną. Odniosłam wrażenie, że zdawała się oczekiwać ciepłego przyjęcia.
Nie miałam najbledszego pojęcia, kto to jest.
W następnej chwili wszystko zaskoczyło i gdybym była sama, palnęłabym się dłonią w czoło. Byłam ciotką tylko dla jednej młodej kobiety, dla siostrzenicy Martina, córki jego siostry Barby.
– Regina! – przywitałam ją z nadzieją, że moja niewiedza nie była zbyt oczywista.
– Przez chwilę miałam wrażenie, że mnie nie poznałaś! – powiedziała, śmiejąc się.
– Ha, ha. Wejdź do środka! A to jest…
Regina miała dziecko? Było owinięte niebieskim kocykiem i ubrane w czerwone śpioszki. Czyli Martin miał… ciotecznego wnuka?
Jak mogłam o tym nie wiedzieć? Fakt, niezbyt często widywaliśmy się z siostrą Martina i jej córką, ale spodziewałabym się kilku telefonów informujących o nowym członku rodziny.
– Och, ciociu Roe! To jest Hayden!
– I nazywasz go Hayden. – Z mądra miną pokiwałam głową. – Bez zdrobnień.
Nie przypominałam sobie, żebym kiedykolwiek była bardziej zagubiona.
– Tak nazwaliśmy go z Craigiem – powiedziała Regina, bezskutecznie próbując wyglądać na pewną siebie i stanowczą.
Martin może i nie wygląda jak typowy przedstawiciel rodziny Bartell – obie, Barby i Regina, są ładne na swój sposób – ale z pewnością dostała mu się nieproporcjonalnie duża ilość rozumu i zdecydowania.
Cofnęłam się od drzwi frontowych, próbując wypatrzeć, czy może Craig Graham wyciąga walizki z bagażnika.
– Gdzie twój mąż? – zapytałam, nie sądząc, że to może być drażliwe pytanie.
– Nie przyjechał – odpowiedziała Regina. Jej pełne wargi zacisnęły się mocno.
– Och. – Miałam nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt płasko. – A co u twojej matki?
Gestem wskazałam Reginie, by weszła do domu, wciąż rozglądając się dookoła w nadziei, że wypatrzę jakieś towarzystwo. Przyjechała sama z Corinth w Ohio?
– Mama jest na rejsie – powiedziała Regina zbyt wesoło.
Ta dziewczyna miała poważne wahania nastroju.
– Hmm. A dokąd? – powtórzyłam gest „wejdź” bardziej serdecznie.
– Och, to jeden z tych długich – paplała Regina, przechodząc wreszcie przez próg. – Statek zatrzymuje się na poszczególnych wyspach na Karaibach, potem ma dwa kilkudniowe przystanki w Meksyku, a potem wraca do Miami.
– Mój Boże – powiedziałam słabo. – Popłynęła sama?
– Z tym facetem – odparła Regina, stawiając nosidełko z dzieckiem na stoliku kawowym obok kanapy i zsuwając z ramienia wielką torbę na pieluchy. Z paska wciąż zwisała metka.
„Ten facet” to był narzeczony Barby, bankier inwestycyjny Hubert Morris, którego rozwiedziona Barby Lampton poznała, gdy kupowała mieszkanie w Pittsburgu, najbliższym większym mieście i lotnisku w pobliżu Corinth w Ohio, gdzie wychowali się Barby i Martin. Chociaż Barby nie mieszkała w Corinth odkąd była nastolatką, Regina swojego przyszłego męża poznała, gdy wraz z matką gościły w Corinth z wizytą u starej przyjaciółki Barby. Regina poślubiła tego chłopca – to znaczy młodego człowieka – raptem dwa miesiące później.
Martin i ja polecieliśmy do Pittsburga na wesele. To było może z siedem miesięcy temu. Odnieśliśmy wrażenie, że młoda para będzie żyć bardzo skromnie. Craig Graham był ciemnym, chudym bezmózgiem, którego największą zaletą było to, że zależało mu na Reginie. Miał osiemnaście lat, a Regina dwadzieścia jeden. Udział pana młodego w obowiązkach i wydatkach związanych z weselem pokryła Barby, która starała się zachować dyskrecję w tej sprawie. Oczywiście Martin i ja to zauważyliśmy. Ale Barby powiedziała nam jasno (a w każdym razie Martinowi, bo rzadko zwracała się bezpośrednio do mnie), że o ile ma coś w tej sprawie do powiedzenia, to po ślubie para będzie finansowo niezależna. Rzuciła kilka uwag na temat tego, że jak kto sobie pościeli, tak się wyśpi.
– Masz ochotę na coś do picia? Kawę albo gorącą czekoladę? Chociaż to może nie być dobre dla dziecka.
Moja przyjaciółka Lizanne karmiła piersią i mimo że nie pytałam, bardzo szczodrze podzieliła się ze mną wiadomościami dotyczącymi tej kwestii. Po tym, jak zostałam indoktrynowana opinią Lizanne na temat zalet i konieczności spożywania matczynego mleka, byłam zaskoczona, gdy Regina spojrzała na mnie nieprzytomnie.
– Hm? Nie, karmię butelką – rzuciła po chwili. – Rany, gdybym karmiła go piersią, to ja musiałabym się nim cały czas zajmować.
Zdołałam utrzymać uśmiech na twarzy.
– Czyli kawa?
– Poproszę. – Opadła na kanapę. – Strasznie długo siedziałam za kierownicą.
Czyli faktycznie przyjechała z Ohio. To było bardzo dziwne i robiło się jeszcze dziwniejsze.
Zaparzyłam kawę, zbywając protesty Reginy, że rozpuszczalna wystarczy. Nalałam każdej z nas po kubku, do kawy siostrzenicy Martina dodając cukier i śmietankę, i słuchałam paplania Reginy o długiej jeździe, dziecku, mieszkaniu jej matki, jej cioci Cindy…
– Och, przepraszam! – zreflektowała się. – Nie powinnam była nic mówić.
„Ciocia Cindy” była pierwszą żoną Martina, matką jego jedynego dziecka, kuzyna Reginy, Barretta. Westchnęłam wewnętrznie i zapewniłam Reginę, że nie ma za co przepraszać. Stłumiłam chęć zapytania Reginy, dlaczego przyjechała do wujka Martina, a nie do cioci Cindy, skoro ciocia Cindy była taka wspaniała.
– Widziałaś wczoraj Barretta w telewizji? – entuzjastycznie zapytała Regina. – Rany, czy on nie jest przystojny? Zawsze dzwonię do znajomych, gdy Barrett ma być w telewizji.
Regina trafiała we wszystkie moje wrażliwe punkty. Barrett nie przyjechał na nasz ślub. Szykował się do dużej roli, jak powiedział swojemu ojcu, implikując, że nowa rola była dla Barretta ważniejsza, niż nowa żona dla jego ojca.
I przez przeszło trzy lata, jak mieszkamy z Martinem, nie odwiedził Lawrenceton ani razu.
Jednak znalazł czas, żeby przyjechać na wesele Reginy, gdzie unikał nas z niemal niewiarygodną zręcznością. Martin powiedział mi, że w wieczór przed weselem, gdy poszłam spać, wypił z Barrettem drinka w barze hotelowym, i że był to cały kontakt, jaki miał z synem, na którego karierę łożył.
Zaczynałam żałować, że siostrzenica Martina nie została w Chicago. Zaczynałam też zastanawiać się nad powodem jej wizyty. Wyraźnie starała się unikać tego tematu.
– Regino – powiedziałam, gdy skończyła się rozpływać nad karierą Barretta. – Bardzo się cieszę, że przyjechałaś z wizytą, ale ten wieczór, tylko przez kilka godzin, może być nieco problematyczny. Twój wuj i ja idziemy na dawno zaplanowaną kolację, i chociaż moglibyśmy zadzwonić do Lowrysów i powiedzieć im, że coś nam wypadło, to obawiam się…
Regina, która akurat trzymała dziecko (Haydena, przypomniałam sobie), poderwała głowę.
– Nie zmieniajcie planów. Nic mi nie będzie. Pokaż mi tylko, gdzie jest mikrofalówka, i sama zrobię sobie kolację. W końcu pojawiłam się bez zapowiedzi.
Odniosłam wrażenie, jak gdyby Regina prawie nie mogła się doczekać, żeby pozbyć się nas z domu. Zmarszczyłam brwi.
– Przepraszam na chwilkę – powiedziałam.
Regina, skupiona na dziecku, kiwnęła głową.
Poszłam przez hol do pokoju, w którym urządziliśmy gabinet i pokój telewizyjny. Podniosłam bezprzewodową słuchawkę i opadłam na czerwoną, skórzaną kanapę naprzeciw okna. Madeleine, kocica, która z nami mieszka, wyszła ze swojej ulubionej kryjówki − kosza, do którego odkładamy przeczytane gazety. Jedną dłonią wybierałam numer, a drugą drapałam Madeleine po głowie. Z tyłu głowy miałam myśl, by wyrzucić ją z gabinetu zanim Martin wróci do domu. Serdecznie się nienawidzili. To zaczęło się w chwili, gdy Madeleine uznała, że mercedes Martina to jej ulubione miejsce do leżenia, zwłaszcza gdy było błoto, a ona mogła zostawić na masce i dachu ślady łap. Martin zareagował, chowając samochód w garażu na noc i zamykając drzwi. Skoro to był jej ruch w tej małej rozgrywce, Madeleine (która normalnie nie zawracała tym sobie głowy) złapała mysz, odgryzła jej głowę i wsadziła trupka do buta Martina. Potem Martin… no, rozumiecie, w czym rzecz.
– Biuro Martina Bartella – odezwała się Marnie Sands. Jej chrapliwy głos był bardzo oficjalny.
– Pani Sands, mówi Aurora. Muszę rozmawiać z Martinem.
Całe tygodnie zajęło mi pozbycie się odruchu przepraszania, że mu przeszkadzam.
– Przykro mi – powiedziała pani Sands głosem o kilka stopni cieplejszym niż miała to w zwyczaju tuż po moim ślubie z Martinem – ale pan Bartell wyszedł do fabryki. Mam go wywołać na pager?
Wyobraziłam sobie, jak przez telefon próbuję powiedzieć Martinowi przebywającemu w otoczeniu pracowników, że przyjechała jego siostrzenica z nieoczekiwanym dzieckiem.
– Nie, nie trzeba – powiedziałam sekretarce. – Proszę mu przekazać, żeby do mnie zadzwonił, zanim wyjdzie do domu.
Odłożyłam słuchawkę. Zrobiłam minę, o której moja matka zawsze mówiła, że muszę uważać, bo mi taka zostanie.
Wróciłam do Reginy. Wstawiała do lodówki butelki z mieszanką mleczną.
– Rozgościłam się – powiedziała energicznie. Wyciągnęła rondel i zagotowała wodę. Na blacie obok zlewu zauważyłam pustą puszkę po mleku. – Dobrze mieć ich więcej, przygotowanych do podgrzania. A kiedy je podgrzejesz… – przedstawiła rozwlekle całą procedurę.
Hayden wpatrywał się we mnie wielkimi, okrągłymi oczami, jakie miewają niektóre dzieci. Był ślicznym chłopczykiem, z różowymi usteczkami i rumianymi policzkami. W zasadzie był o wiele jaśniejszej karnacji od Reginy, która była dość ładna, ale obdarzona ciemną cerą i szerokimi biodrami swojej matki. Hayden pomachał rękami i wydał nagły, gulgoczący dźwięk, a Regina popatrzyła na niego z zachwytem.
– Czyż nie jest cudowny? – zapytała.
– Jest słodki – przyznałam, starając się uniknąć tęsknego tonu.
– Szkoda, że wujek Martin jest za stary na jeszcze jedno dziecko – powiedziała Regina, chichocząc na samą myśl.
Poczułam, jak plecy mi sztywnieją, i byłam pewna, że wyraz mojej twarzy stał się nieprzyjemny.
– Rozmawialiśmy o tym. – Mój głos stał się lodowaty. – Niestety, nie mogę mieć dzieci.
Martin, który zbliżał się do pięćdziesiątki, nie był w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu wobec zakładania kolejnej rodziny, choć ja, niedawno skończywszy trzydzieści sześć lat, słyszałam, jak mój zegar biologiczny tyka. Głośno.
Jednakże okazało się, że mam tyłozgięcie macicy, co uwalniało Martina od konieczności podjęcia decyzji.
Zaczęłam opróżniać zmywarkę, cały czas powtarzając sobie, że jestem wrogo nastawiona i muszę się uspokoić. Regina, całkowicie pozbawiona taktu, wsadziła cierń w mój najwrażliwszy punkt − moją niemożność zajścia w ciążę. Wpatrywała się teraz we mnie, próbując wyglądać na stosownie skruszoną, ale wyczułam pewną… co? Satysfakcję? Miała w oczach taki sam wyraz, jak Madeleine, gdy zostawiała ślady łap na przedniej szybie samochodu Martina. Nagle wpadłam na pewien pomysł.
– Czy pasowałoby ci, gdybyś wraz z Haydenem zajęła mieszkanie nad garażem? – zapytałam, próbując nadać swojemu głosowi pogodne i przyjazne brzmienie.
– Byłoby super. Gdy przyjechałam, zastanawiałam się, czy jest tam osobne mieszkanie – powiedziała Regina. Może wydawała się być odrobię rozczarowana, że zmieniłam temat. – Hayden nadal budzi się w nocy i nie przeszkadzalibyśmy wam tak bardzo.
– Zanieśmy tam twoje rzeczy – zasugerowałam.
Wzięłam klucze z haczyka przy tylnych drzwiach, chwyciłam torbę na pieluchy i torebkę Reginy i pomaszerowałam zadaszonym chodnikiem i w górę po schodach, które biegły po ścianie garażu wychodzącej na nasz dom. Ciężka torba wisząca mi na ramieniu obijała mi się o udo. Powietrze było zimniejsze i bardziej wilgotne, ale w tej chwili nie padało.
W mieszkanku prawie nie czuć było stęchlizny. Nasi przyjaciele, Shelby i Angel, wyprowadzili się jakieś osiem tygodni temu. Trzymałam ogrzewanie włączone, żeby nic tam nie zamarzło ani nie spleśniało, a teraz je podkręciłam i rozejrzałam się dookoła, podczas gdy Regina otwierała bagażnik swojego wozu.
Mieszkanie nad garażem było jednym, bardzo dużym pokojem, z jednym kątem zabudowanym łazienką i przylegającą do niej szafą. Było tam wielkie łóżko, fotel i sofa, i dodatkowe stoliczki, telewizor i mały stół dla dwóch osób w kuchni. Było tak ładne, jak tylko może być małe mieszkanko.
Regina wyglądała na zadowoloną.
– Och, ciociu Roe, jak tu ładnie – zachwyciła się, rzucając walizkę na łóżko. – Zanim się pobraliśmy, mieszkaliśmy w znacznie mniejszym mieszkaniu.
Wolałam o tym nie myśleć.
– Cóż, mam nadzieję, że będzie ci tu dobrze – powiedziałam swobodnie. – To znaczy tobie i Haydenowi. Zostawię cię, żebyś się rozpakowała. Aha, masz coś, w czym mogłoby spać dziecko?
Nie miałam pojęcia, co robić, gdyby nie. Ale Regina zapewniła mnie, że ma składane łóżeczko turystyczne. Nieco mnie to zastanowiło, bo był to dosyć luksusowy przedmiot jak na biedną matkę.
Gdy stanęłam w drzwiach, usłyszałam chrzęst żwiru. Martin wysiadł ze swojego auta i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w wóz Reginy.
– Martin! – zawołałam. – Wejdź na górę.
Najwyraźniej przed powrotem do domu nie zajrzał do biura.
Zatrzymał się pod schodami i popatrzył na mnie.
– Co ty tam robisz? – spytał.
Odkąd Shelby i Angel kupili dom w miasteczku, nikt tam nie zaglądał.
– Och – powiedziałam w przyjemnym oczekiwaniu, być może zabarwionym odrobiną złośliwości – nie zgadniesz, kochanie, kto przyjechał z wizytą!
Martin, z twarzą wyrażającą lekką obawę, wszedł na schody. Odsunęłam się, żeby mógł wejść do mieszkania.
– Wujek Martin! – wykrzyknęła Regina.
Stała przed drzwiami z wielkim uśmiechem na swoich dużych ustach, przyciskając do siebie dziecko jak torbę z zakupami.
Mina Martina była bezcenna.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.