Meldefahrer X.
Album przywieziony z wojny
Data wydania: 2009
Data premiery: 22 października 2009
ISBN: 978-83-7674-014-0
Format: 145x205
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 224
Kategoria: Historia
29.90 zł 20.93 zł
4 września 1939 roku 9 pułk Kavallerie Schutzen Regiment zaatakował niebronione Żarki, mordując 300 cywilów. Żołnierz tej jednostki, tajemniczy goniec motocyklowy „Meldefahrer X”, w albumie-dzienniku zebrał fotografie, które wykonał na szlaku swojej służby podczas niemieckiej inwazji na Polskę . Znalazły się wśród nich zdjęcia ilustrujące pogrom jego pułku w nocnej bitwie pod Iłżą.
Ryszard Wójcik zafascynowany niezwykłym dokumentem, poszedł śladem albumu i zawartych w nim 175 fotografii. Przez ćwierć wieku szukał weteranów, uczestników iłżeckiej bitwy. Realizując filmowy dokument o niemieckim fotografie-motocykliście (1976) wprowadził na scenę postać gen. Stanisława Tatara, dowódcy pułku artylerii w zwycięskiej bitwie pod Iłżą oraz bohatera tzw. procesów generałów (1945-51). To od niego usłyszał sensacyjną historię związaną z losami cennych zasobów Funduszu Obrony Narodowej. Czy dowiemy się dlaczego losy FON w tak niespodziewany sposób łączą się z poszukiwaniami anonimowego „Meldefahrera X” i nadal stanowią zagadkę w długim łańcuchu tajemnic, które wciąż czekają na rozwiązanie?
Jest początek czerwca 2004 roku. Nareszcie ciepło, letnio i słonecznie. Niesamowita jest ta wiosenna zieleń w świetle zachodzącego słońca. Taka pogoda była dokładnie 60 lat temu, gdy wiosną 1944 roku mieszkańców Podlasia niepokoiły tajemnicze wybuchy.
Jestem świeżo po lekturze książki Ryszarda Wójcika Łowcy potworów. Szperacze z pobojowisk (Warszawa 2003). Ile to już lat minęło od pierwszego spotkania z książkami tego autora, ile to już ukazało się moich artykułów o broni V w „Żołnierzu Polskim”, „Strażaku”, „Odkrywcy”, „Exploratorze”, „Nowinach”, „Magazynie Kresowym”, „Nowym Echu Podlasia”, „Podlaskim Echu Katolickim”, „Tygodniku Siedleckim” i „Kurierze Siedleckim”… Lata płyną, a Polska staje się coraz mniejsza, ludzie o podobnych zainteresowaniach i zajęciach prędzej czy później się odnajdują. To tylko kwestia czasu.
Już dziesiąty rok prowadzę od założenia Siedlecki Klub Kolekcjonerów. Jest wśród zbieraczy grupa ludzi lubiących słuchać opowieści o poszukiwaniach zardzewiałych skarbów. Więc postanowiłem kilka lat temu zaprosić na spotkanie Klubu kogoś, kto ma coś do opowiedzenia o skarbach dużych gabarytów. Zadzwoniłem tedy do informacji telefonicznej. Pani odpowiedziała mi, że w warszawskim wykazie ma kilkunastu Ryszardów Wójcików i czułem wtedy tak silne działanie omów (om – jednostka oporu) na linii… I oto spotykamy się na łamach jednej książki.
Czym była broń V-1 i V-2 można się dowiedzieć z mnóstwa książek i artykułów. Choć do tej pory niektóre informacje i dane techniczne broni znacznie się różnią. Wiadomo, że V-2 była dziesięć razy droższa i tyle razy szybsza od V-1.
V-1 była bombą latającą (bezpilotowym samolotem – pociskiem) o prędkości osiągalnej dla angielskich samolotów, o czym pisał m.in. mieszkający po wojnie pod Siedlcami Bohdan Arct. Natomiast V-2 była pierwszą w historii ludzkości rakietą balistyczną, lecącą nad atmosferą ziemską. Dlatego była wyposażona nie tylko w zbiornik paliwa (spirytus), ale i utleniacza. Pokonywała w czasie około 6 minut odległość około 300 kilometrów. Więc żadne państwo w czasie drugiej wojny światowej nie dysponowało bronią dającą możliwość obrony przed tą rakietą. Nadlatującej broni nie sposób było dostrzec, a radary nie były na tyle doskonałe, by mogły okazać się skuteczne. Zresztą, niechby ktoś próbował wstrzelić się z armaty po otrzymaniu meldunku… Można mówić w tym przypadku tylko o niepotrzebnym dziurawieniu nieba.
Pierwsza rakieta balistyczna… Jej twórca, konstruktor Wernher von Braun, nie zważał na to, że niosła śmierć. Rozwijał konstrukcję, by spełnić swe życiowe marzenie. Marzył o sięgnięciu gwiazd, oderwaniu się od matki Ziemi. Doczekał się spełnienia marzenia po wojnie, gdy jako pracownik NASA konstruował rakiety, które poleciały w kosmos. Dostąpił w Stanach Zjednoczonych największych zaszczytów, pensji i odznaczeń.
Anglicy pokazali w Stanach Zjednoczonych Braunowi meldunki Armii Krajowej, jakie dostali w 1944 roku z Polski. Twórca broni był bardzo zaskoczony, że Polakom udało się tak dużo dowiedzieć o rakietach tylko na podstawie szczątków zebranych w miejscach wybuchów, zanim zdążyli zabrać je Niemcy. Nasze meldunki pokazali ci, którym na głowy padały owe rakiety w czasie ataków m.in. na Londyn. Nasi sojusznicy… Już 60 lat upłynęło i wielu historyków próbowało te meldunki w Anglii zobaczyć. Nie słyszałem o efekcie usiłowań powyżej zera.
A przecież wiele setek Polaków ryzykowało życiem, by zebrać informacje, przekazać władzom zwierzchnim, opracować dane zbiorcze, sporządzić meldunek miesięczny i przesłać go do Anglii drogą radiową i kurierską. Jeśli ktoś chciałby się dowiedzieć, jaki to wysiłek, niech zajrzy do „Meldunków miesięcznych wywiadu przemysłowego KG ZWZ/AK 1941–1944”. Są to faksymile przygotowane do druku przez Andrzeja Glassa i wydane w Warszawie w 2000 roku z odnalezionych kopii. Wydane w nakładzie tylko 150 egzemplarzy! Są tam pokazane rysunki pocisków i bomb lotniczych wprowadzanych do użytku przez armię hitlerowską, plany parowozów, samolotów itd. Są też zamieszczone takie rewelacje jak urządzenie montowane do miny głębinowej, a służące do przecinania liny trału. Ktoś musiał te rysunki wykraść lub skopiować. Wiadomo, co groziło za tego rodzaju działalność. Przyłapani na gorącym uczynku myśleli o śmierci jako wybawieniu. W opracowaniu zawarte są także meldunki o nastrojach panujących wśród robotników niemieckich fabryk zbrojeniowych! Publikacja może stanowić materiał do niejednej pracy magisterskiej.
Dla mnie najciekawszy jest ten jeden rozdział: Meldunek specjalny 1/R, to ten o rakietach (strony 1337–1378). Już na stronie 1354 jest załącznik B z planem poligonu „Neue Waffe” w okolicach Sarnak. A na następnych dwóch stronach zamieszczono szkice elementów znalezionych w miejscu wybuchu w 1944 roku, pomogły mi one rozszyfrować funkcję części w rakiecie, jaką znaleźliśmy obok leja w lesie Lipowiec. Jest to lej położony najbliżej Sarnak i należy administracyjnie do wsi Kózki.
Uczciliśmy 1 sierpnia 1995 roku (rocznica Powstania Warszawskiego), wyruszając w teren w poszukiwaniu śladów Wunderwaffe. Spotkaliśmy wtedy ludzi przechowujących różne rakietowe rarytasy, do których wcześniej nie dotarłem.
Jeździłem z dwoma redaktorami zainteresowanymi tematem V-2. Zaprowadziłem ich w miejsce wybuchu, gdzie wśród różnych stalowych skrawków wydłubaliśmy z ziemi mocno zardzewiały wycinek zębatki osadzony na wieloklinie fragmentu osi. Porównanie z rysunkiem zamieszczonym w Meldunku specjalnym pozwoliło określić znalezisko jako element napędu steru aerodynamicznego rakiety. Tylko liczba ząbków w wieloklinie się nie zgadzała. Różnica była jednego ząbka. No cóż, przy liczeniu ktoś się pomylił. Przedmiot ten znajduje się w zbiorach Muzeum Regionalnego w Siedlcach pod numerem MRS/H/231.
Zainteresowanie redaktorów tym tematem spowodowały moje artykuły głównie z cyklu „Śladami V-2” opublikowane w „Nowym Echu Podlasia” (numery 28, 30, 31, 32, 33, 34 z 1995 roku). Jeden z redaktorów był pracownikiem redakcji „Żołnierza Polskiego”. Współpraca z nim bardzo mnie zmotywowała, aby badania rakietowe pogłębić. No i oczywiście współpraca z tytułem o zasięgu ogólnopolskim poszerza plany, pozwala myślom sięgnąć dalej. Wszak jeszcze miałem żywo w pamięci ilustracje, jakie z tej gazety wycinałem w dzieciństwie i tworzyłem leksykon broni związanej z Wojskiem Polskim.
Współpraca z tą redakcją zaowocowała tym, że pierwszy mój artykuł pod tytułem Śladami V-2. Siła marzenia ukazał się pod innym nazwiskiem („Żołnierz Polski”, nr 10, październik 1995, s. 37–39) i do tej pory czekam na obiecane sprostowanie.
Później opublikowano mi kilka artykułów o wspólnym tytule cyklu „Spotkania z Wunderwaffe” i następnie pani redaktor zamówiła duży artykuł, poprosiła, bym opisał w nim wszystkie swoje przygody związane z poszukiwaniem na Podlasiu śladów wybuchów rakiet V-2. No, myślę sobie, nareszcie będę mógł poszaleć…
Otrzymałem z redakcji swój tekst pocztą, przepisany w odpowiednim formacie, w celu dokonania korekty. Byłem dumny, że taki długi artykuł zamieszczę w piśmie, którym zachwycałem się jako młody chłopak, a w czasie mojej współpracy zaczytywał się nim mój młodszy brat. Poza tym ukaże się bez błędów, bo wszystkie poprawiłem! No i oczywiście liczyłem na jakieś profity, ponieważ jest to tytuł ogólnopolski, płacący lepiej od lokalnych, i artykuł długi. Nawet jeszcze przed publikacją już wydałem te spodziewane profity, kupiłem filmy do sfotografowania wypożyczonych rakietowych części.
Kto pisze, ten zna emocje związane z oczekiwaniem na ukazanie się własnego artykułu. Można pochwalić się przed rodziną, znajomymi… W pracy lepiej nie, gdyż można usłyszeć „I tu się wkręcił!”. Jakby wszystko pisało się samo, bez żadnych wysiłków i kosztów.
Wreszcie jest! Na okładce zajawka, w spisie treści dłuższa z komplementem, w środku długi artykuł… podpisany nazwiskiem nieznanej mi kobiety! Niżej mniejszymi literkami moje nazwisko jako współpracownika i nazwisko faceta, którego poprosiłem o dostarczenie mego tekstu do redakcji, bo bywał w niej co tydzień, a ja się obawiałem, że sprawozdanie z najbogatszego kawałka mego życia może gdzieś się zagubić w tłoku różnych listów (Wielki odlot, „Żołnierz Polski”, nr 2, luty 1996, s. 7–9).
Moja współpraca z tym pismem wkrótce się zakończyła. I to nie dlatego, że jak wy mi tak, to ja tak… Po kilku drobnych artykułach wysłany następny materiał nie został opublikowany. Zadzwoniłem z pytaniem dlaczego. Odpowiedziano mi, że zaszły zmiany personalne, co mnie wcale nie zasmuciło, i nie sposób w redakcji odnaleźć mego artykułu. Zaproponowano przysłanie kopii tekstu i zdjęć. Wysłałem ponownie i nic.
Po paru miesiącach znowu zadzwoniłem. Po raz drugi zaszły zmiany personalne. Polecono mi skontaktować się z nową odpowiedzialną za te sprawy personą. Młody człowiek powiedział mi wtedy, że owszem, chętnie zakwalifikuje do druku jakiś mój materiał, ale postawił warunek. Musi być zawarty w nim element sensacji. Jakaś ofiara wydarzenia lub coś w tym rodzaju. Zapytałem tylko, ile lat ma mój rozmówca. Okazało się, iż tylko dwadzieścia kilka.
Nie kontynuowałem rozmowy, mogłoby się bowiem okazać, iż oczekiwano by ode mnie fabuły mniej więcej takiej: ląduje rakieta, wychodzi z niej zły człowiek, krzywdzi pierwszą spotkaną osobę i odlatuje. A przecież czytelnicy potrzebują nie tylko sensacji, lecz także rzetelnej informacji. Poszukują artykułów, które można po prostu poczytać i czegoś się dowiedzieć.
Osobiście znam tylko jedną ofiarę wybuchu rakiety V-2. Trudno się dziwić, że tylko jedną. Wszak minęło od tych wydarzeń 60 lat. Nie sposób byłoby opisywać jej przeżycia w kategoriach sensacji. Krzywdzić ją jeszcze raz kilkadziesiąt lat po wojnie.
Z panią Eudokią Dmitruk z domu Pytel, bo o niej tu mowa, spotkałem się kilkakrotnie. Miała niecałe 22 lata w chwili wybuchu. Rakieta spadła na jej podwórko w Ogrodnikach, a wybuch odrzucił silnik broni na drugą stronę Bugu, do wsi Mężenin. Była wtedy w domu, jego konstrukcja zwaliła się jej na głowę. Wyszła zszokowana i ranna na drogę. Nikt nie mógł jej rozpoznać. Cała była oblepiona krwią. Jej kuzynka opowiadała mi, że po nogach poznała, że to szedł człowiek.
Udało mi się odnaleźć dokumenty leczenia jej i kuzynek w szpitalu w Białymstoku. Jakie rany odniosła i jak głęboki uraz psychiczny spowodowały, może pojąć tylko kobieta. Poza tym żaden ustawodawca nie wziął pod uwagę osób rannych w wyniku wybuchu rakiety V-2. Pani Eudokia nie była jedyną ofiarą, ale jedyną znaną mi żyjącą. Zebrałem więc całą dokumentację i publikacje na jej temat, wszystko poprzez mocną znajomość trafiło do ministra od tych spraw.
Pani Eudokia (dla sąsiadów Jewdokia) mieszka we wsi, której wszyscy starsi mieszkańcy są mi znani osobiście. Nazywam ich młodzieżą przedwojenną. Są to ludzie bardzo przyjaźni i otwarci, dlatego lubię ich odwiedzać i wstępuję co roku. Przy każdym spotkaniu coś ciekawego się wydarza. Jeśli nie trafia nowy eksponat do zbiorów muzeum, to przynajmniej jakieś nowe wiadomości czy informacje na temat nowego wybuchu, o jakim jeszcze nie słyszałem. Czasem moi rozmówcy żartują sobie, odpowiadając na moje pytania. Mówią na przykład: „A, panie, tu rok temu był taki facet z muzeum z Siedlec i zabrał wszystko! –To ja byłem! –A to pan?!”. Jakby rzeczywiście nie pamiętali…
Za każdym przyjazdem wstępowałem do pani Eudokii, robiłem zdjęcia, pytałem o szczegóły po odsłuchaniu poprzedniej taśmy. Podczas jednej z wizyt zostałem poproszony o wytłumaczenie odpowiedzi pana ministra.
Odpowiedź była wydrukowana na kilku kartkach koloru partyjnego, nie na bieli. Sens tekstu można było sprowadzić do stwierdzenia: ustawodawca nie przewidział takiego przypadku i nie zakwalifikował do statusu na przykład inwalidy wojennego, ale sejm nad zmianą sytuacji prawnej już pracuje. Lecz kadencja jego właśnie upływa, a ja jestem kandydatem na posła następnej kadencji. Więc jeśli zdobędę odpowiednią liczbę głosów, to ma pani szansę…
I cóż ja wtedy mogłem odpowiedzieć tej kobiecie?! Patrząc na nią, widziałem ją jako młodą dziewczynę całą we krwi.
Podczas każdej bytności w tej wsi wstępowałem również do nieżyjącego już Wiktora Gumieniaka (tego starszego, jest bowiem jeszcze drugi Wiktor Gumieniak). Był to człowiek wyjątkowy. Prowadził gospodarstwo rolne, piece budował, śpiewał, opowiadał dowcipy. Był tak przyjaźnie nastawiony do świata, że lgnęły do niego wiadomości i przyciągał do siebie ludzi. Dużo wiedział i potrafił opowiedzieć bardzo barwnie o pierwszym wybuchu na Podlasiu 20 kwietnia 1944 r. w jego wsi Ogrodniki. Sami Niemcy z wachy nad graniczną (między GG i ZSRR, po czerwcu 1941 r. Rzeszą) rzeką Bug obawiali się radzieckiej partyzantki. Ujrzeli na szczątkach swastyki, wtedy zrozumieli, że to ich broń. Gorące skrawki metalu padały na strzechy, grożąc pożarem. Wiktor Gumieniak przechował kilka elementów do czasu poszukiwań przeze mnie eksponatów do wystaw „Armia Krajowa” i „Czas walki, czas nadziei” z cyklu „SPOD ZNAKU ORŁA”. Przekazał wtedy do muzeum aluminiową podstawę urządzenia elektronicznego (MRS/H/192) i rozwidlający się przewód z kołnierzem mocującym, doprowadzający w rakiecie spirytus z turbopompy do płaszcza chłodzącego dyszę silnika (MRS/H/207).
Po przejściu frontu znalazł na polu karabin Mosin, z którego strzelał do tej aluminiowej rury. Części rakiety użył jako tarczy strzeleckiej. Na pewno trafił w nią pięciokrotnie. Jest w niej bowiem 5 dziur. Natomiast z blachy aluminiowej zbiorników rakietowych wyrabiał grzebienie. Prostokąt blachy wyklepywał w celu naprężenia i utrzymywania kształtu wyrobu, następnie wycinał ząbki piłką własnoręcznie wykonaną z kosy. Na końcu minią i zieloną farbą malował kwiatki i listki. Opowiadał, że młoda dziewczyna cały dzień kopała u niego na polu kartofle motyczką za taki grzebień i jeszcze dała mu całusa. Potem w niedzielę paradowała do kościoła z ozdobnym grzebieniem we włosach.
Wyrobem grzebieni parało się wielu wytwórców na całym obszarze wybuchów na Podlasiu. Jeden z poznanych artystów nazywał swoje wyroby rozczoszkami. Mimo dziesięcioletnich poszukiwań, nie udało mi się jeszcze spotkać całego grzebienia.
Po wojnie wsie nadbużańskie objeżdżała komisja złożona z oficerów angielskich i radzieckich. Oficerowie ci zawitali też do Ogrodnik. Wiktor Gumieniak, poczęstowany camelami przez Anglika, chętnie mu udzielał informacji i pokazywał przechowane szczątki broni. Za to otrzymał, kulturalnie fakt ujmując, reprymendę od Rosjanina.
Komisja wyjechała z Ogrodnik z wręgiem konstrukcyjnym rakiety V-2. Stalową obręcz ustawiono na stopniu samochodu. Tłukła o karoserię, więc ją porzucono w sąsiednim Klekotowie. Kiedy trafiłem na jej ślad i właściciel zgodził się przekazać ją do muzeum, okazało się, że nie mieści się do naszej muzealnej nyski.
Okazja raczej nie powtarza się w życiu. Nie trafia się coś dwa razy. Toteż przecięliśmy wręg w jednym miejscu i po zgięciu dał się wcisnąć do wnętrza samochodu. Teraz ten eksponat (MRS/H/222) daje pojecie o średnicy broni.
Kawał blachy aluminiowej z rozdartego zbiornika tej samej rakiety znalazł Konstanty Dmitruk z sąsiadem. Podzielili się zdobyczą. Konstanty Dmitruk ze swej działki zrobił żonie blaszki do pieczenia chleba. Pani Helena za nic w świecie nie chciała mi ich pożyczyć na wystawę. Co tydzień piekła w nich chleb na zakwasie dla całej rodziny. Wypiek wedle własnej receptury smakował o niebo lepiej niż wszystkie razem wzięte bochenki sklepowe. Jesienią blaszki służyły także do suszenia pestek z dyni. Podczas suszenia pestki były mieszane z tłuszczem dla podniesienia walorów smakowych. Dla poprawienia humoru pozwolono mi blaszki sfotografować, ułożone na trawie, i na odjezdnym dostałem torebkę truskawek.
Drugi raz spotkał mnie taki afront w sąsiednim województwie. Na posesji bardzo sympatycznego pana wisi na drzewie butla stalowa na sprężone powietrze z instalacji gazogeneratora rakiety V-2. Taki gazogenerator możemy obejrzeć na stałej ekspozycji Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie. No i tego przedmiotu nie udało mi się pożyczyć na wystawę, zrobiłem tylko zdjęcia. Nie żałuję jednak, że właściciel nie zgodził się jej pożyczyć.
Butle takie służyły podczas okupacji i po wojnie do przechowywania nafty w gospodarstwach lub jako gongi przeciwpożarowe. Ta szczególna też pełni funkcję gongu i niedługo po moim odjeździe był pożar we wsi. W czasie burzy prąd wyłączono, więc dźwięk uderzeń w butlę powiadomił strażaków o grożącym całej wsi nieszczęściu.
Pozyskałem do zbiorów muzeum inne gongi. Butlę z wybuchu w Kisielewie (MRS/H/218) i większy zbiornik, który był uczepiony na drzewie przy kapliczce w Suchodole (MRS/H/232). Natomiast poszukiwania gongu zawieszonego przy budynku straży pożarnej w Laskowicach (wybuch nastąpił w powietrzu nad polami sąsiedniego Korczewa) okazały się bezskuteczne i nie mogłem się dowiedzieć, co się stało z zabytkiem. Dopiero po sześciu latach wstąpił do mnie do muzeum młody człowiek z informacją, że trzyma w domu ciekawą pamiątkę z wojny, którą przywiózł od dziadka. Sfotografowałem butlę na dywanie w jego pokoju. Ma doskonale zachowane wszystkie oznakowania, z datą wyprodukowania 8 marca 1944 roku włącznie. Zdecydował się odwiedzić muzeum po przeczytaniu moich artykułów na temat poszukiwań śladów rakiet V-2 na Podlasiu.
Sporo kłopotu miałem z wypożyczeniem kubków aluminiowych. Wykonywane były z przewodu doprowadzającego spirytus ze zbiornika do turbopompy. Była to rura długości 3 metrów i średnicy 10 centymetrów. Wystarczyło ją pociąć na odpowiedniej długości odcinki, zaklepać na zakładkę również aluminiowe dno i przynitować ucho.
W wykonywaniu różnego rodzaju naczyń aluminiowych specjalizował się między innymi kowal Franciszek Oksiuta. Jego żona codziennie pije wodę z kubka wyklepanego w jego kuźni. Poradzono mi, żebym przekonał właścicielkę zabytku, że aluminium jest niezdrowe, wręcz szkodliwe. Ale takiego wieku i takiego zdrowia można jej tylko pozazdrościć.
Rozmawiałem o babci z kubkiem z historykiem Jerzym Izdebskim, który opowiedział mi historię wybuchu w jego rodzinnych stronach. Historia niesamowita, gdyż mogłem ustalić nie tylko datę wybuchu, ale też przybliżoną godzinę.
Często ludzie opowiadając wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat, nie potrafią określić ich terminu. Zwykle mogłem się dowiedzieć, o jakiej porze dnia lub roku ktoś coś zaobserwował. Przybliżyć termin można także po rodzaju prac polowych. Tym razem było inaczej, dokładniej. Ten konkretny wybuch na polach wsi Pliszki miał miejsce w niedzielę Zielonych Świątek, które w 1944 roku przypadały na 28 maja. Tego przedpołudnia wieziono z sąsiedniego Tarkowa do chrztu w kościele parafialnym w Przesmykach Mariannę Krukowską. W księgach parafialnych jest zapis, iż została ochrzczona o godzinie 13.00. A więc wybuch mógł nastąpić około dwóch godzin wcześniej. Tyle czasu mogło upłynąć, zanim uspokojono spłoszone konie, nadziwowano się niecodziennemu zjawisku, dojechano do kościoła i odbyła się msza z udzieleniem sakramentu na jej końcu.
Wiadomości czasem uzyskuje się całkiem nieoczekiwanie. Opowiedziałem moje przygody związane z poszukiwaniem rakietowych części na wystawę koledze ze studiów, Stefanowi Kalickiemu. Wtedy dowiedziałem się, że na polu jego teścia wybuchła rakieta dokładnie dobę wcześniej niż ta w Pliszkach. Pozostało z niej kilka drobiazgów. Najbardziej imponująca jest podstawa sterów, najlepiej zachowana z czterech mi znanych. Jako jedyna ma oś napędu steru gazowego i płytę stalową, do której przykręcano ten ster wykonany z grafitu. Pracował w strumieniu ognia gazów odrzutowych. Oczywiście wszystkie te elementy są już w zbiorach muzeum.
Temat rakiet V-2 jest na Podlasiu znany powszechnie. Wszyscy mieszkańcy raczej chętnie o tym rozmawiają. Chcą przy okazji opowiedzieć swoje wrażenia z czasów końca okupacji niemieckiej lub czegoś nowego się dowiedzieć. Ale zdarzają się niespodzianki, że trafiam na przeszkody. Do wsi Słochy Annopolskie w obecnym województwie podlaskim zajeżdżałem kilkakrotnie, za każdym bowiem razem dowiadywałem się czegoś nowego nie tylko z tematu rakietowego. Ta wieś miała wyjątkowo tragiczną historię w czasie drugiej wojny światowej. Początek wojny zaliczyła pod okupacją radziecką. Rosjanie oczyszczając nadgraniczny pas nad Bugiem, wysiedlali wszystkie miejscowości położone zbyt blisko granicznej rzeki. Nasłuchałem się o czasach przed 22 czerwca 1941 roku mnóstwa sensacyjnych i śmiesznych czasem opowieści, kiedy to nawet nie każdy bocian miał szczęście nad Bugiem przelecieć. Mógł być szpionem…
Do Słochów przesiedlono sąsiednią Wólkę Nadbużną. Każdy rolnik przewoził się kilkudziesięcioma furmankami z całym swym dobytkiem, później od nowa stawiał budynki inwentarskie. Nie bez trudności zresztą. Zdarzały się przypadki, że jakaś fura „zboczyła” z kilkoma belkami i w ścianie powstała niezaplanowana dziura.
Obie wsie znalazły się na umocnionej Linii Mołotowa. W czerwcu 1941 roku zdarzyło się jednemu oficerowi niemieckiemu zginąć na szosie. Nie wszystkie radzieckie schrony zdołano uzbroić, ale z któregoś padł strzał. Więc Niemcy, mając już prawie dwuletnie doświadczenie wojenne w Europie, zebrali mieszkańców do rozstrzelania, a wieś spalili. Później mieszkańcy Słochów mieszkali w ziemiankach, a ci z Wólki Nadbużnej poszli na swoje puste siedliska tylko z tym, co mieli na plecach.
Wiosną 1944 roku na Słochy spadło wyjątkowo dużo rakiet, bo aż cztery i piąta na koloniach. Z zidentyfikowaniem miejsc wybuchów w obrębie zabudowy i na koloniach nie miałem problemu. Nie mogłem natomiast trafić do leja na rozległych łąkach, w miejscu zwanym Podiska. Poprosiłem o pomoc pana Piotra Mudla, na jego posesji też był lej, obecnie zasypany. O tym wybuchu, zadeptywaniu rosnących ziemniaków na polu przez ciekawskich i zabawnych przygodach czasu wojny bardzo ciekawie opowiadała jego ponad dziewięćdziesięcioletnia mama. Gdy rozmawialiśmy o wybuchach rakiet, usłyszeliśmy detonację na szosie. To dopiero ilustracja do tematu wspomnień! Wyszliśmy na drogę i zobaczyliśmy stojący na jej skraju samochód ciężarowy z rozerwaną oponą.
Pojechaliśmy we dwóch groblą na łąki. Lej był napełniony wodą, otoczony szczelnie krzakami i daleko od samochodu. Oznaczyłem go na mapie i zauważyłem niedaleko mężczyznę pasącego krowy. Był w wieku podchodzącym pod moje zainteresowania. Podszedłem bliżej i zapytałem, czy był świadkiem tego wybuchu. Odpowiedział, że owszem, ale nie zgodził się mi szerzej opowiedzieć. Między nami był rów z wodą do pełna, w lewo i w prawo biegł daleko, a na łące chlupała woda uniemożliwiając rozbieg do skoku. Machnąłem ręką, trudno, będę musiał jeszcze raz przyjechać. Poza tym jest jeszcze wiele osób, które chętnie mi coś opowiedzą. Dużo osób przerywało prace polowe i barwnie snuło opowieści. Później miałem tylko nieco utrudnione odsłuchiwanie taśm z powodu nagranego wiatru. Czasem wzbudzałem sensację.
Proszę sobie wyobrazić trzypokoleniową rodzinę zbierającą ziemniaki, podjeżdża facet dróżką, którą jeszcze nigdy nie jechał samochód osobowy, prosi dziadka o wskazanie śladów wybuchów na polach tej wsi. Więc idziemy nie do tego dołka, który mi wcześniej wskazano, bo tutaj Rosjanie wykopali go pod budowę „toczki” (schronu Linii Mołotowa), ale zbudować nie zdążyli. Natomiast wybuch „torpedy” nastąpił u dalszego sąsiada. Idziemy, widzę tylko lekkie zagłębienie gruntu, bardziej zauważalne na lekko wygiętej miedzy. Lej przez dziesięciolecia był zasypywany i zaorywany, aż nadal zaczęto uprawiać całą powierzchnię pola. Później obaj stajemy na środku pola, wyjmuję dyktafon, przypinam rozmówcy mikrofon i słucham. Wokół zbiera się dzieciarnia z najmłodszego, mocno zdziwionego pokolenia. Bo dziadek często o wojnie opowiadał. To przecież we wsi wszyscy wiedzą, a tu przyjechał ktoś z innego województwa, stoi wśród świeżo wykopanych kartofli i cierpliwie słucha. Bez pomocy kogoś mieszkającego w pobliżu trudno jest znaleźć miejsce po wybuchu rakiety. Bo na przykład w Zajęcznikach jednego leja sam nie odnalazłem, ponieważ informatorka nie wiedziała, że został zasypany i pole wyrównano. A wskazówki słyszałem tego rodzaju: mam iść w kierunku „toczki”, za nią jest pole buraków, za burakami biegnie dróżka w kierunku łąk i Bugu, nie trzeba nią iść do końca, wcześniej będzie wierzba i naprzeciw niej jest dół. I tyle. Spojrzałem ze wzgórza, widzę kilka „toczek” z oczami wyrwanych pancerzy strzelnic, tyle dróżek, tyle wierzb…
Dopiero w sąsiedniej wsi skorzystałem z pomocy mężczyzny niosącego do domu z łąk wiklinę służącą do wyplatania koszyków. Co prawda był potrzebny żonie raz w roku „tylko do tarcia chrzanu”, ale nie chciał ze mną na pole ze śladem wybuchu pojechać. Dopiero gdy kupiłem upleciony przez niego koszyk, zgodził się interesujące mnie miejsce wskazać. A koszyk już trzy lata schnie w piwnicy jeszcze dziewiczy, nie ujrzał ani jednego grzyba.
A propos grzybów… Dowiedziałem się, że jedna z rakiet detonowała we wsi Koczery koło Drohiczyna. Właściciel łąki z lejem przebywał na dłuższym leczeniu w Siemiatyczach, jego żona nie mogła ze mną pojechać, gdyż pilnowała położonego na kolonii gospodarstwa. Wytłumaczyła mi, jak trafić, i pojechałem. Łąka była zarośnięta krzakami, obok las. Nie znalazłem leja i postanowiłem wrócić na skróty przez pole. Omal butów nie pogubiłem w mokrym gruncie.
W czasie takich podróży kanapki zwykle jem, chodząc po lesie. A wtedy był czas grzybobrania i znalazłem trzy prawdziwki, które oddałem spotkanemu grzybiarzowi, używającemu okularów o bardzo grubych szkłach. Z wdzięczności zboczył z zaplanowanego szlaku i zaprowadził mnie do tego leja napełnionego wodą. Obecnie to miejsce na łące zwie się Torpeda. Kilka miesięcy później dowiedziałem się, że był drugi wybuch w tej wsi, na polu był lej. Teraz jest zasypany i grunt zniwelowany. Jedna z mieszkanek Koczerów została obsypana ziemią podczas sadzenia ziemniaków. Nagrałem z nią wywiad, po czym zaprowadziła mnie do sąsiadki, która opowiedziała przygody związane z wożeniem furą materiału do budowy schronów Linii Mołotowa. Pierwsza rozmówczyni nie pozwoliła mi się wtedy sportretować. Druga stwierdziła, że też nie. –Przyjedzie pan innym razem, w świąteczny dzień. Szkoda, przy takich odległościach i podeszłym wieku rozmówców okazje się nie powtarzają. Zresztą, gdyby moja żona wiedziała, po jakich wertepach jeżdżę i jak wygląda samochód pod koniec dnia, gdy nawet lusterka bywają zachlapane błotem…
Takie badanie historii w terenie pozwala na zebranie wielu wiadomości, jakie zaginą wraz ze śmiercią świadków wydarzeń. Bardzo wzbogaca życie przez poznanie doświadczeń poznanych osób. Zauważam w takiej działalności same pozytywy. Rzadkie przykre wyjątki nie zaciemniają całości obrazu. Mimo że przykrości mogą dotknąć nie tylko mnie, moich rozmówców również.
Na przykład w Ogrodnikach jedna rakieta wybuchła w obrębie zabudowań, ta pierwsza 20 kwietnia 1944 roku. Ale nastąpił także drugi wybuch gdzieś w miejscu określanym mianem Jeziorka. Pokazano mi kierunek na zachód od wsi, na łąkach między polami i Bugiem. Robiąc zdjęcia w tym rejonie podczas pleneru fotograficznego „Podlaski Przełom Bugu”, trafiłem na to Jeziorko. Jego kształt jednak i wielkość nie pasowały mi do wydarzenia z 1944 roku. Poprosiłem więc jednego z mieszkańców Ogrodnik o wskazanie właściwego miejsca.
Pojechaliśmy polną dróżką, dalej jazda po łące samochodem osobowym była nieco niepokojąca. Naszym celem było miejsce na łąkach zwane Na Zamościu (niegdyś były tu kładki położone na podmokłym gruncie i płynącej strudze przez cztery jeziorka do Bugu) lub Piszczanka. Lej po wybuchu jest usytuowany przy północnym brzegu jeziorka zwanego Głęboki Perewod (inna wersja Głęboki Perewoz) położonego między Płytkim Perewodem (Perewozem) i Jamą Todorową. Kto z młodych przechowa te piękne i malownicze lokalne nazwy w pamięci ludzkiej, kiedy wokół pola zamieniają się w ugory, łąki porastają chaszczami, a poziom wód gruntowych tak gwałtownie opada, że giną różnego rodzaju cieki i zbiorniki wodne? Lokalne nazwy pozwalają nie tylko określić miejsce i trafić tu w jakimś celu, są też przejawem bogatej kultury i świadectwem historii najmniejszej Ojczyzny. Być może wiele nazw podanych w tym tekście tylko w nim ocaleje. Szkoda jedynie, że mój przewodnik w czasie naszego wyjazdu został okradziony, o co miał trochę pretensji do mnie rok później, podczas następnego pleneru fotograficznego.
Ostatnio przykrością jest działalność złomiarzy. W Krupicach na przykład tylko miesiąc się spóźniłem. Do kobiety emerytki przyjechał ktoś samochodem i oczyścił z metalu całe obejście. Do huty pojechał między innymi kierat wykonany przez jej męża ze szczątków samolotu zestrzelonego w czasie wojny.
Trudno się dziwić, że młodzi bezrobotni ludzie szukają jakiegoś zajęcia i zarobku. Objeżdżają wsie i penetrują gospodarstwa w poszukiwaniu metali, najchętniej kolorowych. Za drobne sumy (lub pojemności ciekłe) ogałacają obejścia, z czego tylko zdołają. Wśród szczątków rakiet V-2 najczęściej zdarza się aluminium. To jest metal kolorowy, który nie trafia na okoliczne złomowiska, tylko jest natychmiast odbierany przez hurtowników i wywożony do dalej położonych miast.
Tą drogą umknęły mi stalowe butle z instalacji gazogeneratora. Ale najbardziej mi żal rakietowej bańki na mleko. Jeden z mieszkańców Mężenina miał ją gdzieś w starym drewnianym domu. Nie mógł jej odnaleźć. Obiecał przedmiot zatrzymać specjalnie dla muzeum, gdy go znajdzie podczas planowanej rozbiórki budynku. Wystawa o Armii Krajowej już się zakończyła, więc służbowo nie było okazji powtórnie wstąpić do tego rolnika. Pojechałem dopiero wtedy, gdy kupiłem już swój samochód. Wysłuchałem z żalem wiadomości, że byli w tym gospodarstwie złomiarze i oczyścili obejście, a bańkę na mleko wykonaną z aluminiowej rury przez kowala Franciszka Oksiutę wrzucili na przyczepkę i ukryli pod arkuszem blachy. Właściciel tego nie zauważył. Już więcej nie trafiłem na ślad takiego naczynia.
Wcześniej miałem nieco więcej szczęścia. Podczas poszukiwań materiałów do wystawy „Armia Krajowa” z cyklu „SPOD ZNAKU ORŁA” trafiłem do tej wsi i dowiedziałem się, że kuźnia Franciszka Oksiuty została rozebrana, a żelastwo wywieziono na złom do Platerowa. Opowiadano, że w kuźni na oknie stały flaszki z próbkami płynów pobranych ze szczątków rakiet detonujących w okolicy. Lecz próby odnalezienia ich wśród potłuczonego szkła okazały się bezowocne. Poza tym już długo jeździliśmy od rana, były z nami nawet dwie praktykantki i dokuczał nam głód, a zaplanowaliśmy sobie ognisko z pieczeniem kiełbasek nad Bugiem.
Namówiłem jednak koleżeństwo na wyjazd do Platerowa, mimo doskwierającego już głodu. A tam duży plac z dziesiątkami ton przeróżnych przedmiotów, z których gabarytami wyróżniały się parniki. Trudno uwierzyć w sens poszukiwań w takiej graciarni. Jednak zdecydowaliśmy się wejść.
Od pracownika skupu dowiedziałem się, w którym sektorze zrzucono zakupy z ostatniego tygodnia. Efektem naszej penetracji były trzy zabytki, które zasiliły zbiory siedleckiego muzeum. Kierowca Mirek Czarnecki znalazł aluminiowy przewód paliwowy z dwoma kołnierzami mocującymi (MRS/H/191) i z zachowanymi numerami montażowymi „4556 E 2” i „4556 E 3”. Fotograf Arek Ścichocki trafił stalową butlę na sprężone powietrze z nieczytelną datą produkcji, inne oznakowania są na niej dobrze widoczne (MRS/H/217). Ja wyszukałem fragment aluminiowego przewodu paliwowego z kołnierzem pod uszczelkę (MRS/H/193) oznakowanego przez Urząd Uzbrojenia WaA182.
Jeden z mieszkańców Mężenina opowiadał, że na skup złomu odwiózł zbiornik stalowy o jajowatym kształcie. Możemy taki obejrzeć na stałej ekspozycji w krakowskim Muzeum Lotnictwa Polskiego w instalacji gazogeneratora. To był zbiornik na wodę utlenioną. Mimo usilnych poszukiwań wśród parników na stosie złomu, spotkał mnie zawód. Pracownik skupu obiecał zadzwonić przed planowanym załadowaniem do wagonu na pobliskiej stacji w Platerowie. Sądziłem, że podczas transportu na stację i załadunku zdołam jeszcze coś wypatrzeć. Czekałem na tę wiadomość telefoniczną. Już minęło 10 lat…
Ponad pół wieku temu na tej samej stacji Niemcy ładowali na wagony szczątki z rakiet wybuchających w najbliższej okolicy. Wtedy pracował tutaj przy instalowaniu i obsłudze agregatu prądotwórczego, wytwarzającego prąd do oświetlenia stacji i rampy, mieszkający w Warszawie Czesław Bugajski. Czasem był angażowany przez Niemców „do pomocy w załadunku tego złomu, jak im się bardzo śpieszyło. Często sam wychodziłem w kolejowej czapce im naprzeciw i oferowałem pomoc. Z początku zabraniali obcym nawet zbliżać się, ale po paru dniach nabrali trochę zaufania i przychodził sam oberleutnant, gdyż zależało im bardzo na czasie, a jemu na odgrzaniu ostygłej kolacji. Wagony doczepiano szybko do pierwszego lepszego składu pociągu jadącego na południe, oczywiście pod eskortą. Jeśli załadunek odbywał się w nocy, to była dla mnie gratka nie lada. Można było rzucać złom, nie celując w drzwi wagonu, lecz pod wagon, a drobiazgi przerzucać dalej. A zadanie miałem ułatwione, gdyż ciekawiły nas przeważnie kawałki lekkie, małe i poręczne do schowania. W tym celu polowałem na elektronikę i jakieś małe urządzenia. Raz trafiały się całe lampy radiowe, lecz przeważnie cokoły bez szkieł, potłuczone, kłębki kolorowych przewodów, śruby, blachy, jak niewielkie i z czerwonymi znakami, też były pożądane. Umawiałem się z człowiekiem przy agregacie, aby od czasu do czasu pulsował światłem, tj. ściemniał i rozjaśniał co jakiś czas. To denerwowało szwabów i kazali mi jako majstrowi szybko udać się do agregatu w celu regulacji. Ja klnąc, łapałem coś w rękę, co przedtem upatrzyłem, i biegłem do pomieszczenia i w życie opróżniałem kieszenie. (Cz. Bugajski, Wspomnienia z lat okupacji 1939–1945, Z dziejów ziemi najbliższej, t. 1, Siedlce 2001, s. 15).
Później za sabotaż dokonany na stacji kolejowej w Siedlcach musiał uciekać do lasu, do konspiracyjnej podchorążówki w okolicach Korczewa. Stąd Czesław Bugajski został oddelegowany do obserwowania wybuchów tajemniczej broni w rejonie Sarnak. Miał punkt obserwacyjny m.in. w wiatraku Panasiuka w Chybowie.
Kiedy opowiadał mi fascynujące fakty z czasów wojny, poprosiłem o spisanie wspomnień. Spełnił prośbę i przywiózł maszynopis. Spisał swoje wrażenia na niemieckiej maszynie, którą skonfiskował z jakiegoś hitlerowskiego urzędu przy ulicy Sienkiewicza w Siedlcach!
Opisał między innymi okoliczności wybuchu bomby V–1 opodal stacji pomp zaopatrujących w wodę parowozy niedaleko Platerowa. Z miejsca wybuchu zdołał zebrać trochę elementów i ukryć celem przekazania władzom konspiracyjnym. „Gdy wracałem, zauważyłem jadących już Niemców. Zaraz zagarnęli nas do sprzątania złomu na samochody. Przedtem jeszcze nareszcie mogłem zaspokoić swą ciekawość i obejrzeć to, na co dawno miałem ochotę, to znaczy sam silnik. Zawsze Niemcy skrzętnie to ukrywali, wioząc je szczelnie okryte brezentami, i takie ładowano do wagonów. Teraz mogłem obejrzeć, a nawet dotykać. Leżał skośnie na powstałym nasypie częściowo zasypany piachem, wgięty miał cieńszy koniec, biały od wysokiej temperatury wewnątrz, grubsza część częściowo zasypana i tkwiąca w ziemi. Wpuściłem do rury kamień, uderzył w coś miękkiego, domyśliłem się, że jest zapchana ziemią. Była to chyba najważniejsza część bomby, bo Niemcy po przyjeździe przede wszystkim złapali się za wyciąganie jej z ziemi. Udając, że jestem zajęty wyciąganiem i wrzucaniem do samochodu złomu, obserwowałem ich poczynania. Rozłożyli dużą płachtę i we czterech ułożyli na niej dużą smukłą butelkę, raczej podobną do szkła lampy naftowej, jak określiłem po wzroście żołnierzy, około 4 m. W najgrubszym miejscu około 600 lub więcej milimetrów średnicy. Domyśliłem się, że jest silnik odrzutowy. Podobny kształt rysował nam w 39 r. na tablicy wykładowca w Bydgoszczy, omawiając przyszłość napędów w samolotach. Natychmiast zwinęli płachtę z zawartością i zanieśli do innego samochodu. W tym czasie dwie drużyny Niemców rozbiegły się naokoło w promieniu 200 m z paroma wykrywaczami metalu i pomału zacieśniali koło. Po godzinie byli już koło nas, a na ich drodze w kilkudziesięciu miejscach zakwitły czerwone chorągiewki, przy których leżały kupki różnego złomu. My w tym czasie ładowaliśmy grube przedmioty. Pomagałem dźwigać oderwane skrzydło długości ponad 4 m i prawie nieuszkodzone z opadniętymi lotkami. Drugie przynieśli żołnierze całkowicie zdeformowane i przysypane ziemią. Cała akcja trwała około 4 godzin. Wysprzątano prawie wszystko, gdyż Niemcy, odjeżdżając, obiecali nam nagrodę, jeśli jeszcze coś znajdziemy”. (Tamże, s. 19–21).
Informacji o wybuchach na Podlasiu bomb V-1 jest bardzo mało. Nawet ostatnio moje nadzieje na jeszcze jeden fakt zostały rozwiane. W 1996 roku podczas wywiadu w Mokobodach dowiedziałem się, że we wsi Paczuski spłonęły zabudowania pod strzechą od przelatującego małego samolociku bez pilota. To mi pasowało do wybuchu w Jadwisinie. Ale teraz (mamy czerwiec 2004 roku) przyczyną pożaru okazały się pociski zapalające, wystrzelone podczas natarcia oddziałów Armii Czerwonej latem 1944 roku.
Szczątki, jakie do tej pory zachowały się w siedleckim muzeum, szkołach, Towarzystwie Przyjaciół Siemiatycz i zbiorach prywatnych, dotyczą wyłącznie rakiet balistycznych. Jednym słowem przedmioty pochodzą tylko z V–2.
Wykorzystuję każdą okazję na tropienie części rakietowych. Czynię to podczas zbierania materiałów na wystawy o innych tematach, robienia zdjęć na plenerach fotograficznych czy w czasie odwiedzin rodziny. Wszak to są moje rodzinne strony.
Pochodzę z Hołowczyc położonych w gminie Sarnaki. Nazwa mojej miejscowości kojarzy się z nazwiskiem kierowcy rajdowego Krzysztofa Hołowczyca i z pałacem biskupa Hołowczyca, jednego z najznamienitszych obywateli XVIII-wiecznej Warszawy. Właśnie na koloniach mojej rodzinnej wsi został rozmontowany ten słynny niewybuch rakiety V-2 i część jej mechanizmów z wynikami badań przesłano do Anglii samolotem w operacji Most III.
Jestem przedstawicielem pokolenia nietelewizyjnego, toteż moją znajomość świata w latach dzieciństwa i poznawanie historii najbliższej ziemi zawdzięczam powszechnemu niegdyś zwyczajowi zbierania się kilku osób przy różnych okazjach, albo i bez, w jednym domu i snuciu różnych wspomnień i opowieści. Dowiedziałem się wtedy, że jedna polna droga nazywana jest Królówką, bo przejeżdżała nią królowa Bona (wieś w tym czasie była własnością jej nadwornego lekarza), dlaczego las zwany jest Skuhyńcem. Poznałem przeżycia uczestników wojny polsko-bolszewickiej, żołnierzy Września. No i oczywiście słuchałem opowiastek o tajemniczych wybuchach powietrznych torped, to tak mieszkańcy Podlasia tę broń wtedy nazywali.
Mój ojciec często opowiadał o rakietowych ołówkach z czasów okupacji. Wtedy trudno było cokolwiek kupić, towary okupanci reglamentowali. Więc grafit ze sterów gazowych cięto na kawałki nie za cienkie, bo się łamał, i używano jako ołówki. W czasie wojny służyły do pisania, a po wojnie jako ołówki ciesielskie. Czasem z tego grafitu wykonywano też szczotki do silników wiertarek w miejsce tych, które się wytarły.
Akcja V-1, V-2 została spopularyzowana przez Michała Wojewódzkiego (Warszawa 1970, 1972) i uważana jest za najbardziej spektakularny wyczyn polskiego podziemia. Dlatego przygotowując w muzeum wystawę o Armii Krajowej, temu tematowi poświęciłem cały rozdział. Organizacja każdej wystawy przy udziale prywatnych właścicieli owocowała wzbogacaniem zbiorów muzealnych. Tak było i tym razem. Część prywatnych właścicieli zdecydowała się przekazać zabytki do muzeum. W ten sposób zacząłem tworzyć rakietową kolekcję, która rozwijana może stać się wizytówką placówki. Jest szansa, że tak jak miłośnicy dawnych powozów jeżdżą na przykład do Łańcuta, ciekawi obejrzenia amonitów wstępują do Muzeum Regionalnego w Łukowie, to do zapoznania się z bronią rakietową Trzeciej Rzeszy będziemy mogli zaprosić do Siedlec.
Wszystkie przechowywane w tej placówce elementy pochodzą z wybuchów sarnackiego kierunku strzelań. Kierunek ten obejmuje teren od Łukowa do Brańska koło Bielska Podlaskiego, czyli północny skraj województwa lubelskiego, wschodnią część mazowieckiego i południe podlaskiego.
Mierząc odległość między skrajnymi wybuchami w linii prostej, daje to nam 120 kilometrów. Choć w marcu tego roku byłem w Talczynie koło Kocka i nagrywałem wywiad z Janem Guzem, któremu udało się uciec z egzekucji przeprowadzonej przez Niemców, od niego usłyszałem informację, że na północ od tej wsi też coś wybuchło. Mieszkańcy sąsiednich miejscowości potwierdzili fakt znajdowania na polach sporych ilości blach aluminiowych. To by przesunęło skrajny wybuch dalej na południe. Ale Czarek stwierdził, że owszem, znajduje się blachy aluminiowe w tym rejonie, lecz z jednej strony malowane na zielono. Są typowe dla poszycia samolotów. Wcześniej przeszukaliśmy teren w lesie Zapowiednik koło Łukowa obok zasypanego leja. Blaszki tutaj znajdowane nie były malowane.
Zwykle rozmówcy na moje pytanie o wybuchy torped kierują mnie do Sarnak. Często letnicy też chcą się pochwalić i namawiają do wyjazdu do Sarnak, bo tam… I tu opowiadają fakty zapamiętane z książek Michała Wojewódzkiego. Wtedy tłumaczę, że w tej miejscowości, w której jesteśmy, też coś wybuchło. Widzę zdziwienie. Ten wybuch także jest taki ważny?! Bo przecież Sarnaki, stamtąd rakieta do Londynu, operacja Most III, profesor Groszkowski, „oni ocalili Londyn” itd. Ja natomiast poszukiwałem każdego dołka, wiadomości o każdej detonacji w powietrzu.
Moja pasja poszukiwawcza na pewien czas zdominowała tematykę rozmów i w znacznym stopniu czas urlopów i dni wolnych. W końcu przypisano mi przydomek V-man. A podczas jednego z plenerów fotograficznych „Podlaski Przełom Bugu”, organizowanych przez Andrzeja Rucińskiego, kolega Andrzej Łada przygotował tabliczki na drzwi hotelu w Janowie Podlaskim, w którym zamieszkaliśmy. Kolega fotograf, będący z zawodu lekarzem, miał na swych drzwiach tabliczkę „Przychodnia lekarska”, a ja oczywiście „Poligon rakietowy”.
Poszukiwania w terenie to nie tylko żarty, przyjemność poznawania tematu coraz głębiej. Raz mi się zdarzyła przygoda dość nieprzyjemna. Od tamtej pory jeżdżę z „dezodorantem” na psy. Dwa wielkie wilczury zaatakowały mnie bowiem w Korzeniówce. Nieoczekiwanie znalazły się między mną i samochodem. Wybawiła mnie z opresji jedna z mieszkanek tej wsi. Wyjaśniła, że są to miejskie psy wyrzucone z przejeżdżających szosą samochodów, koczujące przy zlewni mleka i dokarmiane przez zlewniarza. Dlatego że zostały porzucone przez właścicieli mających samochody, rzucają się na przyjeżdżających kierowców. Ona sama hodowała zresztą w domu kota także wyrzuconego z samochodu. W innej wsi jeden pies na mój widok tak ujadał i szarpał, że urwał się z łańcucha, to już w ogóle… Tylko raz spokojnie chodziłem podczas wywiadów i nie rozglądałem się, było tak zimno, że wszystkie kundelki siedziały w budach. Żaden nie szczeknął.
W tym czasie kiedy realizowałem stypendium (drugie półrocze 2001 roku) Zarządu Miasta Siedlce i inwentaryzowałem poszczególne wybuchy, wojska Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii zaatakowały Afganistan. Słyszałem wtedy żarty, że powinienem tam się udać, gdzie rakiety są w użyciu, a nie szukać jakichś zapomnianych już staroci. Albo pytano mnie, czy nie planuję zbudowania czegoś celem wystrzelenia jako własnego wkładu w ten konflikt wojenny. W takich przypadkach odpowiadam, iż brakuje mi kilku ton spirytusu, by coś wystrzelić, gdyż takim paliwem były napędzane rakiety V-2. Taka odpowiedź wywoływała najwięcej wesołości i wzbudzała mnóstwo dobrych rad, co powinienem uczynić, aby tych kilka ton alkoholu zdobyć. W tym zakresie inwencja mych rozmówców wydaje się nieograniczona.
Jednak najatrakcyjniejszym wizualnie ukoronowaniem mych poszukiwań był „odlot”, czyli narysowanie przed budynkiem muzeum schematu V-2 naturalnej wielkości i rozłożenie na nim rakietowych części.
Od razu na początku miałem trudności z wymiarami. Nie znalazłem w literaturze wymiarów brzechw stateczników, wysokości głowicy bojowej, zbiornika tlenu, zbiornika spirytusu i wysokości segmentu silnikowego. Znalazłem tylko dwa wymiary: wysokość i średnicę broni. Ustaliłem proporcje poszczególnych wymiarów i żona, absolwentka chemii, pomogła je obliczyć. W ten sposób całą rakietę zwymiarowałem. Przy okazji wspomnę, że w literaturze o technice wojennej jest opis działania gazogeneratora rakiety V-2, w którym uzyskiwano czynnik napędzający turbiny pompy paliwowej. Przeważa nadmanganian potasu jako katalizator użyty w tym urządzeniu w procesie rozpadu nadtlenku wodoru (wody utlenionej). Ale w podręcznikach chemii napisano, że do napędu odrzutowego stosuje się ze stężonym nadtlenkiem wodoru nadmanganian wapniowy (W. Trzebiatowski, Chemia nieorganiczna, Warszawa 1979, s. 555).
Nie zmieściłem się ze swoją 14-metrowej długości (nie wysokości, ponieważ mój schemat „leżał” płasko na gruncie) rakietą przed wejściem głównym do muzeum. Chodnik okazał się za krótki. Narysowałem więc schemat przed wejściem awaryjnym. Poprosiłem Andrzeja Rucińskiego o zrobienie zdjęć, bo miał aparat z szerszym obiektywem niż ja. Przechodnie pytali, czy będę startował na Londyn. Prawidłowo kojarzyli!
Rozłożyłem 16 października 1995 roku na schemacie części w miejscach im odpowiadających w prawdziwej broni. Były to elementy wypożyczone z Izb Pamięci Narodowej szkół regionu, Towarzystwa Przyjaciół Siemiatycz, od właścicieli prywatnych i zabytki będące już własnością muzeum. Jeden przedmiot miał 3 metry długości. Specjalnie jeździłem po niego do tego „odlotu”. Obfotografowaliśmy wszystko bardzo dokładnie. Kolega po swojemu, ja po swojemu. Po czym schowałem wszystko do magazynu.
W tamtym czasie telewizja regionalna była bardzo aktywna. Na przykład na „Kwadrans historyczny” z niecierpliwością czekało się cały tydzień. Dlatego zaproponowałem ekipie często goszczącej w Siedlcach nakręcenie materiału o tym, jak będę układał różne elementy na schemacie rakiety. Opowiem, skąd pochodzą, jakie funkcje i zadania pełniły w rakiecie, a oni to wszystko będą filmowali.
– No dobrze, pan to wszystko rozłoży, a my przyjedziemy na 5 minut i będziemy mieli ciekawy materiał! Pomyślałem sobie: nigdy nie przyjechali punktualnie, zawsze się spóźniali. Ja przedmioty ułożę na chodniku, którym przechodzą codziennie setki ludzi. To są zabytki historyczne, w większości prywatne, wypożyczone z podpisanym protokołem, zacznie padać deszcz, ktoś zawoła mnie do telefonu… To ja mam kilka godzin zapychać, żeby ktoś skopał temat?!
Teraz w zasięgu ręki mam przedmiotów rakietowych trzykrotnie więcej. A więc to jeszcze nie jest moje ostatnie słowo.
Sławomir Kordaczuk
Siedlce, czerwiec 2004 r.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.