Pola
Data wydania: 2012
Data premiery: 11 września 2012
ISBN: 978-83-7674-195-6
Format: 130x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 424
Kategoria: Literatura dla kobiet
34.90 zł 24.43 zł
Tosia Pogorzelska jest pełną werwy i energii miłośniczką egzotycznych mieszanek herbat, wyśmienitą kucharką, posiadaczką wyostrzonego zmysłu obserwacji. Obdarzona została ponadto ogromną mądrością życiową, dowcipem i… ciętym językiem. Jest osobą niezwykle ciepłą – tak ciepłą, jak najnowsza książka Magdaleny Zimny-Louis.
Tytułowa Pola to natomiast postać rodem z przedwojennych powieści – ciotka, która wpłynęła na losy Tosi i jej rodziny, i za którą wszyscy tęsknią, poszukując własnej recepty na szczęście…
Kiedy skończyłam osiemdziesiąt lat poczułam prawdziwą ulgę. Nie sądziłam, że dożyję tak ponurej rocznicy moich urodzin. Pan Bóg nie chciał mi w swojej niezrozumiałej łaskawości zgasić światła. Pytałam go wielokrotnie: „Czego jeszcze ode mnie chcesz Panie? Mam jakieś zaległe prace do wykonania? Chcesz, abym odpokutowała za winy?
Bo jeśli nie masz dla mnie żadnych zadań, zakręcaj czym prędzej kurek, prędko bierz mnie do siebie, tak jak obiecywałeś”. Tymi słowy kończyłam modlitwę wieczorną od dziesięciu lat. Czasami proponowałam Mu moje życie za życie jakiegoś młodzieńca, który w upojeniu alkoholowym wsiada za kierownicę lub skacze do płytkiej rzeki na główkę i już nie wypływa. Mówiłam Stwórcy: „Weź mnie, on niech wraca do domu, do matki, niech skończy szkołę, znajdzie dobrą pracę, poślubi dziewczynę z sąsiedztwa, spłodzi dziecko”.
Tymczasem młodzieńcy umierali, w sile wieku, w środku marzeń o przyszłości, a ja żyłam dalej, wbrew sobie i całemu otoczeniu. Im mniej mi się chciało żyć, tym czułam się lepiej, dobrze jadłam, doskonale spałam, a wypróżnianie nie sprawiało mi kłopotu. Nie zażywałam żadnych tabletek oferowanych przez nachalne reklamy telewizyjne, nawet jeśli faktycznie przydarzały mi się wzdęcia czy ból w kolanach. Koncernom farmaceutycznym ogłupiającym biednego emeryta, naciągającego na tabletki-cud, mówiłam pogardliwe NIE.
Starsi ludzie wydawali nędzne emerytury w aptekach, mizdrząc się do pani magister przez otwór w szybie, a ja byłam dumna, że ani złotówki od dziesięciu lat nie wydałam na leki. Skończyłam siedemdziesiątkę, a wraz z nią pożegnałam się definitywnie z wizytami w aptekach i przychodniach.
W dniu moich osiemdziesiątych urodzin podjęłam również inne zobowiązanie, przyznaję, bardziej drastyczne od niewykupywania recept. Spakowałam zawartość szafy do kilku czarnych worków i wystawiłam je przed drzwi. Sąsiadka Florkowa miała te rzeczy zabrać, wywieźć do rodziny na wieś, bo tam panowała prawdziwa bieda. Ugadałam się z nią tydzień wcześniej. Obiecała dyskrecję, nie pytała, dlaczego wyzbywam się rzeczy jeszcze dobrych, rozmiar 40, w przyzwoitych fasonach. Zostawiłam sobie dresy oraz jedną czarną sukienkę, którą mogłam ewentualnie zakładać na specjalne okazje, a okazją docelową miało być złożenie mnie w tej akuratnie skrojonej sukni, odziedziczonej po ciotce Poli, w trumnie.
Suknia były elegancka, z drogiego materiału, ukoronkowana, zwracająca uwagę pań znających się na gatunkach tkanin. Miała metkę ze sklepu Marks&Spencer. Moja ciotka Pola fascynowała się tą siecią drogich sklepów, dumą i chwałą narodową Anglików. To od niej dowiedziałam się, że założycielem interesu był Michael Marks, Żyd ze Słonimia, dziś miasta należącego do nieszczęsnej Białorusi, oraz kasjer z Yorku, nazwiskiem Spencer. Pola wprost uwielbiała ten sklep, głównie tam zaopatrywała się w konfekcję oraz żywność, tylko obuwie kupowała w innym miejscu. Każdy prezent, jakim mnie obdarowała, pochodził z tego sklepu. Czarną suknię sprezentowała mi bardzo dawno, nie miałam okazji założyć jej wcześniej, gdyż się w nią nie mieściłam, dopiero kiedy po siedemdziesiątce zaczęłam chudnąć, rozmiar 38 okazał się moim idealnym.
Odłożyłam suknię do pudła, wraz z parą czarnych botków na małym niezgrabnym obcasie, wzorzystymi rajstopami i kompletem bielizny. Na pudle napisałam drukowanymi literami — STRÓJ NA OSTATNIĄ PODRÓŻ.
Nie widziałam sensu w dalszym ubieraniu się, przebieraniu, wciskaniu zmęczonego ciała w jakieś plisowane spódnice czy workowate kamizelki, golfy i spodnie na gumce. We wszystkim wyglądałam jak stara baba, nie pomagały ani żaboty, ani jaskrawe kolory.
Najwygodniejszym, a przede wszystkim najpraktyczniejszym odzieniem dla kobiety w moim wieku był dres. Chciałam dobić do osiemdziesiątki, żeby ostatecznie rozstać się z fikuśną garderobą.
Miało to oczywiście związek z ważniejszą życiową decyzją, nie chodziło bowiem tylko o strój. Postanowiłam, przemyślawszy sobie ewentualne konsekwencje, że nie będę więcej wychodzić z domu.
Moje ostatnie wyjście miało być już „nogami do przodu”.
Wszystko już w życiu widziałam, wielu rzeczy spróbowałam, spotkałam ciekawych i głupich ludzi, wylałam sporo łez, naśmiałam się aż do bólu w przeponie, zwiedziłam Anglię, Polskę, jej najbliższych sąsiadów, urodziłam dzieci, one postarały się o wnuki dla mnie, pochowałam męża, przyjaciółkę Wandzię, ciotkę Polę, a także wiele innych bliskich mi ludzi. Oceniłam, że bezpowrotnie wypaliło się u mnie pragnienie nowych wrażeń i przeżyć. Miałam dość. A poza tym, cóż może być gorszego niż staruszka oczekująca od pasażerów natychmiastowego ustąpienia miejsca w autobusie, tarasująca wózkiem alejki między półkami w supermarkecie, kuśtykająca po korytarzach przychodni, wymuszająca na młodych lekarzach oznak, że są ludźmi, nadstawiająca się do badań, które są im obrzydliwe. Nie chciałam być ani dnia dłużej w gronie starców okupujących okienka na poczcie lub nie daj Boże w banku. Emeryturę przynosił mi pryszczaty listonosz, na którego też postanowiłam już nigdy nie czekać w oknie. Ani na pana z gazowni, ani na kuriera, który dostarczał mi kwiaty na Dzień Matki od moich zapracowanych dzieci. Starzy ludzie powinni siedzieć w domu, jeśli muszą wyjść do sklepu po zakupy, niechby unikali piątków i sobót, kiedy ludzie pracujący chcą się zaopatrzyć w żywność, nie tracąc przy tym cennego czasu. Emeryci, skoro upierają się przy długowieczności, powinni cicho, z godnością czekać na ostatni dzień żywota, nie zajmować otoczenia swoim istnieniem, nie wprowadzać zamieszania w życie swoich dzieci, wnuków czy sąsiadów. Mieli czas się wyhulać, nawdychać świeżego powietrza, namieszać w rodzinach, domach przyjaciół, niechby się z godnością wycofali, ustępując miejsca młodym. Ci też się zestarzeją, to wszystko przed nimi. Komu potrzebni są ludzie po osiemdziesiątce? I do czego? Co my mamy do zaoferowania światu zewnętrznemu? Nasze doświadczenie i mądrość? Chyba w pakiecie z demencją, zgagą, ciągłą sennością, starczym zmęczeniem, niestrawnością i narzekaniem na wszystko, choć już tak niewiele nas dotyczy. Niska emerytura? A ile jest w stanie skonsumować staruszka? Niechby jej tylko było ciepło, to powinno wystarczyć. Co ułożyłam sobie w głowie, nie nadawało się jednak do powiedzenia na głos.
Zwlekałam do dnia urodzin. Dzieci zaplanowały uroczystą kolację w ulubionej restauracji, gdzie biesiadowaliśmy niejednokrotnie podczas uroczystości rodzinnych. Artur ją sobie upodobał, gdyż przepadał za węgierską kuchnią. Dzień po moim jubileuszu nic już nie stało na przeszkodzie, aby zakomunikować nowinę moim dzieciom.
Na pierwszy ogień poszła moja córka Zuzanna. Trudno się z nią rozmawiało, zawsze miałam wrażenie, że mówię coś niestosownego, zadaję niewłaściwe pytania, udzielam niesatysfakcjonujących odpowiedzi. Pod jej wzrokiem często przepalały się w moim starym mózgu wszystkie kable, zamiast radosnych iskierek leciał ciemny dym. Zdumiewała ją jedynie moja sprawność fizyczna. Nie mogła się nadziwić, kiedy zgrabnie zapinałam sprzączki przy obuwiu, sprężystym krokiem wchodziłam po schodach. Nie jęczałam, nigdy nie sapałam przy wykonywaniu tych czynności. Zuzanna, walcząca z otyłością, zazdrościła mi energii oraz tej zaskakującej żywotności. Nigdy nie usłyszała ode mnie, że jestem zmęczona, podczas kiedy ona zazwyczaj „padała z nóg”. Od progu komunikowała mi, jaka jest „zajechana”, bo takiego wyrazu zwykła używać, aby opisać swoją niedyspozycję. Męczyła ją praca, ludzie, spadki ciśnienia, córka, politycy, wszyscy sąsiedzi oraz sobotni program telewizyjny.
Wpadała do mnie jak burza, zakręciła się, wyrzucała z siebie tygodniowe frustracje, wykaszlała zmęczenie i uciekała. Nie czerpałam przyjemności z jej wizyt, ale czekałam na nie, gdyż tak niewiele działo się w życiu staruszki.
Tym razem bardzo starannie przygotowałam się na jej odwiedziny.
Napiekłam, nagotowałam, resztką sił przetarłam szyby w oknach. Umyta i uczesana, ubrałam się w szarą bluzę dresową z napisem — Boston University 1980 — oraz granatowe spodnie, pasujące kolorystycznie do bluzy.
Stanęła jak wryta, od progu okazując miażdżącą dezaprobatę.
— Mama źle się czuje? Skąd mama ma ten dres? Ze szmateksu? Nie, przecież mama tam nie kupuje. Wezwać pogotowie? Boston? Jaki Boston? Co to ma oznaczać?
— Pogotowie?! Jeszcze czego! Żeby mi jakiś młokos pavulon wstrzyknął? — oburzyłam się. — Nic mi nie jest, nie hucz tak.
— To co się stało? — Rzuciła siatkę z zakupami na podłogę i podeszła do fotela, na którym siedziałam. Spojrzała mi w twarz, marszcząc czoło. Gdyby miała pod ręką małą latarkę z pewnością zaświeciłaby mi prosto w źrenicę oka. Po wstępnych oględzinach podreptała do okna, zaczęła zamaszystymi ruchami odsłaniać zasłony. Zasapała się przy tej czynności, więc poprosiłam, żeby usiadła i nie dopuszczając jej do głosu, opowiedziałam, co zamierzam.
Chciałam mieć to za sobą, rozpocząć jak najszybciej nowe życie według własnego planu. Zuzanna słuchała z otwartymi ustami, jej reakcja nie wytrąciła mnie z równowagi, dociągnęłam opowieść o swoich zamierzeniach do szczęśliwego końca.
— A jeżeli chodzi o praktyczną stronę — zakończyłam — to powiem tyle, że chłopak z góry, Jacek Kubelski, będzie mi robił zakupy, już z nim uzgodniłam szczegóły. Wczoraj zorganizowaliśmy, aby emerytura wpływała prosto na moje konto w banku. Oczywiście jesteś upoważniona, nic się nie martw.
— Ja się nie martwię twoim kontem w banku, ale tobą mamo. Dlaczego nie chcesz wychodzić więcej z mieszkania? — Zuzanna wyrzucała teraz produkty z ekologicznej siatki na stół kuchenny, wiele było złości w tym wypakowywaniu ciastek i serów. Kupowała za dużo żywności, spora część się marnowała.
— A co tam u ciebie w pracy Zuziu? Nic ostatnio nie mówisz o swoich uczniach, a tu matury za pasem. — Usiłowałam zmienić temat.
— Mamo… a może ty chcesz zamieszkać z nami? Może to jest prawdziwy powód tej szopki? Zawsze mi się wydawało, że cenisz sobie niezależność, własne mieszkanie, że tutaj się dobrze czujesz. Tak przynajmniej twierdziłaś przez ostatnie lata! Artur cię nie chce do siebie wziąć?
— Nic się nie zmieniło — zapewniłam ją. — Uwielbiam swoją norkę.
Zuzanna przechadzała się po pokoju z ramionami założonymi na krzyż, zupełnie jakby spacerowała po klasie pomiędzy ławkami. Chciała mnie zrugać, wstawić mi złą ocenę z zachowania, ale nie wiedziała, jak to zrobić, nie mogła posunąć się za daleko, nie byłam jej uczennicą.
— Nic się nie zmieniło — ciągnęłam temat. — Lubię to mieszkanie, dlatego właśnie chcę tu sobie spokojnie doczekać śmierci. Nie u was Zuziu, jak mogłaś tak pomyśleć? U Artura też nie chcę mieszkać, skąd ci to przyszło do głowy?
— Ale dlaczego mama nie chce wychodzić na świeże powietrze? — pisnęła.
— Mam balkon, wystarczy.
— Mamo! To jest jakaś kolejna fanaberia. Mamusia robi się taka sama jak ciotka Pola, zapatrzyła się mama na nią! — Zuzanna wymaszerowała z pokoju.
Wstałam z fotela i poczłapałam za córką do kuchni.
— Ciotka Pola nie ma tu nic do rzeczy, nie mieszaj jej w moje sprawy, Panie świeć nad jej duszą. Ja nie rozumiem, dlaczego tak się oburzasz Zuziu. To chyba lepiej dla was, że nie będziecie musieli wozić mnie na te niedzielne wycieczki i tak dalej, wszystkim nam będzie łatwiej.
— A co ludzie powiedzą? Co oni sobie pomyślą? Że zwariowałaś!
Otworzyłam lodówkę, z szufladki wyciągnęłam pudełko z wędlinami.
— Zrobię nam po kanapce, zaparzę herbatkę, idź do pokoju, włącz telewizję.
Zobaczymy, co tam w Klanie — powiedziałam do córki, po czym zabrałam się do smarowania chleba masłem. Zuzanna stała obok mnie, patrzyła mi na ręce. Zapanowałam nad ich drżeniem, dodawałam sobie otuchy myślą, że już prawie miałam za sobą tę nieprzyjemną rozmowę.
— A co ludzie powiedzą? — westchnęłam. — Mój Boże, jak się ma tyle lat, co ja i jest się o krok od Sądu Ostatecznego, to osądy ludzkie naprawdę nic nie znaczą.
— Artur wie? — zapytała nieco już spokojniejszym głosem.
— Ja mu nie mówiłam — powiedziałam wymijająco.
Zuzanna nie chciała moich kanapek, ani serialu na Jedynce. Wyszła na balkon, podlała kwiatki, choć zwykłam sama ich doglądać, wypaliła papierosa, nie opanowała jednak zdenerwowania.
Zadała mnóstwo pytań, na większość sama odpowiedziała, zmęczona bezowocnym śledztwem pojechała do siebie. Nie żegnałyśmy się wylewnie, burknęła coś na dobranoc, sprawdziła, czy okna są domknięte i wyszła. Usiadłam w fotelu z filiżanką herbatki, już chyba czwartą tego dnia, dolałam sobie kropelkę rumu, chciałam się rozgrzać przed pójściem spać. Miałam wprawdzie elektryczny koc, który Artur przywiózł mi z Anglii, ale bałam się go podłączać, nie chciałam się spalić żywcem jak jedna moja znajoma.
Artur przyjechał do mnie dwa dni później, zaalarmowany przez siostrę. Byłam bardzo ciekawa ich rozmów na mój temat. Czy mnie obgadywali z zachowaniem specjalnej ostrożności, aby głośno nie powiedzieć tego, co naprawdę myślą? Zuzanna musiała mu przez telefon oznajmić, że jestem o krok od szaleństwa, ponieważ nie chcę opuszczać mojego mieszkania. Nikt nie przyjmował do wiadomości, że mam prawo być zmęczona po osiemdziesięciu latach snucia się po ziemi!
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.