PUNKHEAD
Data wydania: 2013
Data premiery: 21 maja 2013
ISBN: 978-83-7674-250-2
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 344
Kategoria: Literatura współczesna
34.90 zł 24.43 zł
Gdańsk, 2011. Skupieni przy prawicowej organizacji skinheadzi demonstrują na każdym kroku swoją przewagę fizyczną i jedynie słuszną ideologię „czystej rasy”. Po przeciwnej stronie barykady, w przenośni i dosłownie, stoi lewicujące ugrupowanie zrzeszające punków. Tu inicjację przechodzi Marta, pogubiona nastoletnia punkówa, która dopiero odkrywa, że przyłączenie się do subkultury oznacza wstąpienie do swego rodzaju armii. W dramatycznych okolicznościach na jej drodze staje dwudziestokilkuletni Michał, skinhead i zdeklarowany faszysta, pseudonim „Biały”, klawiszowiec grupy hardcorowej. Oboje nie widzą sensu w regularnej wojnie, jaką rękami szeregowych prowadzą przywódcy obu ugrupowań. Oboje buntują się przeciwko skoszarowaniu swojej potrzeby wolności.
Pełna ironii opowieść nie zostawia suchej nitki na rodzicach, cioci, babci, sztabach wrogich ugrupowań, ich szeregowych członkach oraz na samym procesie ewolucji subkultur – od spontanicznej manifestacji niezgody na poprzedni system do zorganizowanych i dziwacznie umundurowanych bojówek jutra.
Gdzie miejsce na beztroską zabawę, przyjacielską akceptację, młodzieńczą miłość?
— Stary, co tak późno? — żachnął się Basior. — Miałeś przyjść od razu po koncercie i co? Bisy sobie, kurwa, urządzasz?
— Lepiej późno niż wcale. Nie plumkaj. Musiałem coś załatwić — odpowiedział Michał i upił solidny łyk piwa.
— Dobra, dobra. Chodź na próbę, rzęch czeka. Mam nadzieję, że Pała i Skin już są…
— A co? Gdzie mieliby być?
— No, wracali pociągiem z Torunia. Byli na jakiejś najebce.
— W Toronto mówisz…
— Dobra, chodź już!
— Daj człowiekowi browar skończyć.
Na drzwiach, przy których stali, palili papierosy i pili siedmioprocentowe piwo, królowała wielka swastyka. Obok niej — znak litery A wpisanej w okrąg, do którego innym kolorem farby dorysowano szubienicę. Z lewej strony uwieczniono za pomocą czerwonej farby kolejne niezliczone zastępy nazistowskich symboli.
Michał przyglądał się drewnianym wrotom skleconym z surowych desek i zastanawiał się, ile mogą mieć lat. On sam namalował tu cztery swasty i nie chodziło o zwykły akt wandalizmu. Miało to dla niego znaczenie symboliczne i robił to regularnie co pół roku.
Gdyby ktoś chciał usłyszeć dokładną historię drzwi, mu¬siałby uzbroić się w cierpliwość, kratę piwa i w solidny urlop. Opowieść o tym, co działo się przed kamienicą na starówce przy ulicy Świętego Ducha, gdzie od zawsze w pięciu mieszkaniach na trzech piętrach budynku rezydowali skinheadzi, zaskoczyłaby każdego — miło i niemiło — w zależności od politycznego nastawienia. To tutaj rozgrywały się najlepsze burdy. To tutaj mieścił się azyl Michała i jego kumpli. To tutaj odbywały się najbardziej epickie melanże.
Sabotaże podjazdowe, jakich dokonywali w tym miejscu ludzie z Antify, ograniczały się tylko i wyłącznie do malowania śmiesznych znaczków na drzwiach wejściowych, a czasami do wybicia kilku okien w kamienicy. Nic szczególnego, jak cała działalność Antify.
— Idziemy? — zapytał Basior, wyrywając Michała z za¬myślenia.
— Idziemy. — Skinhead w czerwonych szelkach splunął na brukowaną ulicę.
Przekroczyli próg i skierowali się schodami do piwnicy. Każdy stopień skrzeczał jakby właśnie rozdeptywali dzikiego zwierza. Na ścianach widniało ogromne graffiti przedstawiają¬ce duży wojskowy but ze swastyką na czubku, który rozdepty¬wał Europę. „Słyszy? Tak piszczą duszeni żydzi” głosił podpis pod rysunkiem, który bardziej odnosił się do odgłosu skrzypiących schodów niż do malunku.
W końcu dotarli na sam dół i przeszli przez otwarte drzwi do dużego pomieszczenia. Tu znajdował się klub: dwie ogromne sale z otwartym przejściem — w jednej bar, w drugiej scena.
— Jest i on! — krzyknął ktoś z sali. — Kurwa, Biały, ileż mamy na ciebie czekać?
— Musiałem coś załatwić — usprawiedliwił się Michał.
— Tak, ty zawsze masz „coś” do załatwienia.
Członkowie zespołu „Pomruk 88” stali na drewnianej scenie: jeden podobny do drugiego, drugi — skóra zdjęta z trzeciego, trzeci jedną kroplą wody z czwartym. Różnili się tylko tatuażami na ciałach i kolorem narzuconych na plecy kurtek. Rozkładali sprzęt grający, właściwie wpinali ostatnie kable i regulowali głośność — im mocniejsze pierdolnięcie, tym lepiej. Musiało ich usłyszeć dzisiaj całe miasto, zwłaszcza te pedały z Antify. Każdy koncert tutaj zamieniał się w swoiste zawody: kto grał głośniej, ten wygrywał.
— Chłopaki, zaczynajcie. Szkoda czasu, niedługo dzieciaki się zlecą — powiedział Barman.
Barman. Ksywa niby wyjaśniająca od razu, czym zajmuje się jej właściciel, jednak nie w tym wypadku. Oprócz tego, że gruby skinhead siedzi rzeczywiście za kontuarem i podaje trunki, to jeszcze jest panem i władcą tego lokalu. Jako jedyny zna prawdziwego właściciela kamienicy, o ile ten w ogóle jeszcze żyje.
Podobno byli kiedyś przyjaciółmi i działali razem w Polskiej Wspólnocie Narodowej. Za młodu Barman dużo hulał i imprezował, gdy tymczasem jego kumpel pracował. Czarnuch dorobił się majątku, szybko stał się właścicielem kilku trójmiejskich bloków i kamienic, po czym wyjechał gdzieś w pizdu, zostawiając Barmanowi — wtedy Dawidowi — połowę nieruchomości. Chłopak roztył się od dobrobytu, w dupie mu się całkiem poprzewracało i postanowił balować do późnej starości. Zebrał kumpli w jedną kamienicę i się zaczęło. Założył w piwnicy klub „Zoo 54:3”, którego był jednym managerem, księgowym, ochroniarzem i — oczywiście — barmanem.
— Grasz czy się opierdalasz? — zapytał gitarzysta.
— Idę… — Michał postawił pustą puszkę na podłodze i wszedł na scenę.
Spojrzał na swój instrument, którego czarne klawisze zostały zamalowane białą farbą. Chłopak uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, że dziś będzie hardcore i tłumy. Małolaty przyjdą tu specjalnie, żeby usłyszeć ich najnowszy kawałek i upić się, względnie na odwrót. Amok zacznie się w momencie, w którym na chwilę przestanie grać i uniesie wysoko do góry keyboard. Widownia dostanie szału, ludzie utoną w pogo. Ciekawe, czy i tym razem ktoś zostanie zadeptany.
Wszyscy już byli gotowi do próby: dwóch gitarzystów, basista, bębniarz, akordeonista i pianisto-organisto-keyboardzista. Czekali. Pała dał znać — uśmiechnął się. Wybił rytm pałeczkami, nagrał, zabębnił, ruszyło.
Hardcore.
***
Biały nie miał już siły. Alkohol buzował w jego żyłach w pro¬porcji pięć do jednego z krwią. Miał wrażenie, że zaraz odleci. Nie mógł sobie na to pozwolić, musiał doczekać koncertu, więc starał się przezwyciężyć potworne zawroty głowy i zogniskować wzrok na jednym punkcie.
Siedzieli w mieszkaniu tuż nad klubem „Zoo 54:3”. Meta wprost z filmów o gangach, alkoholikach i sprzedawcach narkotyków. W ciemnym pomieszczeniu znajdowała się jedna sofa znaleziona na śmieciach, cztery drewniane krzesła z pobliskiej podstawówki oraz stara jak buty Łazarza lodówka z rozwalonymi drzwiczkami od zamrażarki. Na podłodze walała się ogromna sterta śmieci. Nikt nie wynosił ich prawdopodobnie od roku. Puszki po piwie i tanich konserwach, zużyte strzykawki, butelki, stare kartony, resztki jedzenia i podarte szmaty leżały wszędzie. O zapachu nie warto wspominać.
Łazarz właśnie wstawał, co oznaczało, że heroinowy zjazd akurat dobiegał końca. Michał, rozwalony na sofie z nogami opartymi na krześle, patrzył z politowaniem na podnoszącego się z brudnego barłogu mężczyznę.
Mężczyzna, pomyślał Biały, to za dużo powiedziane. Jak można doprowadzić się do takiego stanu? Czterdziestolatek o wyglądzie osiemdziesięciolatka z podziurawionymi rękami. Łajza uzależniona od dragów, która do niczego już się nie nadaje. Na co komu trzymać takie ścierwo? Wstałbym, jebnąłbym, ale siły nie mam.
— Kiedy koncert? — zapytał Łazarz, siadając po turec¬ku. — Macie szluga?
— Mamy, nie mamy… — odpowiedział Pała.
— Mamy, ale nie damy! — syknął Skin. — Mówiłem, żebyś tu posprzątał? I co, kurwa? Burdel jaki był, taki jest. Gówno dostaniesz, a nie szluga!
— Sorry, Jezu. Zapomniałem.
— Od roku zapominasz — skwitował Michał.
— Gdybyś wiedział…
— Tak, tak. Wiem. Wiem ile przeszedłeś i wycierpiałeś, ile walczyłeś o Polskę. Skończ już.
— Gdybyś wiedział… — szepnął Łazarz i zatopił się w myślach.
Starego skina dorwały wspomnienia, jak zwykle po przebudzeniu z transu. Szczególnie po takich rozmowach. W jego głowie układały się myśli stworzone z półprawdy i gówna-prawdy.
Człowiek zawsze zniekształca swoją przeszłość, interpretując wydarzenia i naginając fakty tak, aby wypadły na jego korzyść, złe wybory czyniąc słusznymi, słuszne dobrymi, a dobre — wspaniałymi. Łazarz zawsze uważał siebie za idealistę wychowanego w bogatej i wiele znaczącej w wysokich kręgach rodzinie. Już jako młody człowiek dołączył do skrajnie prawicowego ugrupowania politycznego, założył świetnie prosperującą firmę i wybił się na wyżyny społeczne.
W rzeczywistości jego rodzice reprezentowali klasę średnią z aspiracjami do wysokiej, mieli jednego znajomego prawnika i znali dwóch polityków mieszkających w tym samym bloku, co oni. Ugrupowanie nie było nawet formalnie ugrupowaniem, a małe przedsiębiorstwo, które prowadził, pozwoliło mu na uzależnienie się od heroiny i roczne ćpanie.
Łazarz westchnął głęboko.
— Młody już jest? — zapytał.
— Skąd mamy wiedzieć? Chuj nas to obchodzi? — wycedził Skin, wyraźnie zły.
— Jest, jest. Na dole impreza trwa już od dwóch godzin, czekają na nas — rzekł basista.
— To idę… — narkoman wstał i chwiejnym krokiem ruszył do wyjścia.
— Łazarz? — zawołał za nim Skin.
— Hm? — Zagadnięty obejrzał się przez ramię.
— Na chuj cię Jezus wskrzeszał?
Stary skinhead zniknął za drzwiami, a banda wybuchnęła gromkim śmiechem, który miał ukryć zmieszanie, żal i smutek. Brechtali się najdłużej i najgłośniej jak potrafili, aby tylko nie poddać się i nie dać po sobie poznać współczucia dla starego, brudnego skina. Aktorzy na deskach teatru, w scenerii speluny uśmiechali się do siebie i beztrosko pili piwo, nie zdejmując ani na chwilę swoich masek. Ale tylko Skin, rudy jak rdza, która wżarła się w jego ćwiekowany pasek, pozostał zadowolony z siebie. Miał w dupie Łazarza, jego historię i problemy.
Skin, nieformalny przywódca zespołu, akordeonista-wokalista, frontman i główny wyrywacz dup, stał właśnie u pro¬gu swojej kariery, a przynajmniej tak mu się wydawało. To on stworzy historię, to on porwie tłumy za sobą, on przeprowadzi rewolucję, on stanie na czele odrodzonej Polski, to on, on, on.
Uśmiechnął się do swoich myśli.
— Nie powinniśmy się już zbierać? — zapytał Michał.
— Na gwiazdy trzeba czekać, nie wiesz tego? — sarknął Skin.
— Jeśli poczekam jeszcze jedno piwo, mogę nie zejść ze schodów.
— To przestań żłopać! Zresztą… i tak na ciebie nikt nie patrzy. — Rudzielec wyszczerzył zęby.
— Marzysz.
— Tak se wmawiaj.
— Dobra, dobra! — warknął Pała. — Dosyć tego! Zaraz jednego i drugiego pierdolnę po ryju!
— Marzysz! — rzucili Biały i rudy.
Michał parsknął pod nosem i przytomniej popatrzył na członków zespołu. Najbliżej niego siedział gitarzysta Maciek, który jako jedyny w teamie nie miał żadnej ksywy. To chyba dlatego, że nigdy nie był przesadnie rozmowny i nie odzywał się niepytany. Drugi wioślarz w ekipie, nazywany Opętanym, był niskim, równie cichym co Maciek, wiecznie zamyślonym młodzieńcem. Ta dwójka dziwaków zawsze trzymała się razem i nikt nie wiedział, w jaki sposób i na jakiej częstotliwości się dogadują. Jedno było pewne — nie na słyszalnej.
W każdym razie Opętany grał na sześciostrunowej bałałajce jakby władał nim demon.
Basistę zespołu, ćpuna z umiarem, nazywano nieoryginalnie Basiorem. Nie dlatego, że był samcem alfa, a już na pewno nie dlatego, że dominował w tym stadzie. Po prostu: brzdąkał na basie, więc został „Basiorem”.
Skin i Pała to ewenementy na skalę światową. Nikt nie chciałby spotkać ich na ulicy wieczorem.
Wszyscy wydawali mu się teraz tacy sami — niemal łysi, chorobliwie chudzi, w tych samych spodniach i butach. Dla¬tego pewnie nigdy ich nie zdejmowali, nawet siedząc w mieszkaniu, żeby im się przypadkiem nie popierdoliły. Skinheadzi przywodzili mu na myśl grupę męskich członków — gdzieś, gdzie jest ich pełno, pewnie pod prysznicem na basenie. Wzdrygnął się od tej myśli. Postanowił ją zapić, zapomnieć.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.