Siostrzenica markizy
Daria Charon
Przekład: Emilia Skowrońska
Tytuł oryginału: Die Nichte der Marquise
Data wydania: 2010
Data premiery: 29 marca 2010
ISBN: 978-83-7674-037-9
Format: 130x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 292
Kategoria: Erotyka
29.90 zł 20.93 zł
Powieść erotyczna, której akcja dzieje się we Francji w czasach Ludwika XIV. Historia przemiany niewinnej dziewicy w namiętną i wyrafinowaną kochankę, która dzięki swojej sile i determinacji odnajduje własną tożsamość.
Francuska prowincja przepełniona zapachem gorącego lata i dojrzewających winogron. Piękna Marie nienawidzi swojej rodzinnej wsi, ciężkiej pracy i biedy. Kiedy więc niespodziewanie otrzymuje szansę na rozpoczęcie nowego życia w Paryżu, bez namysłu zgadza się na wyjazd.
Przed dziewczyną otwiera się teraz kuszący i mroczny świat Wersalu – pełen przepychu, dworskich intryg, wielkich namiętności i zbrodni, gnuśności, luksusu i fałszu.
Wprowadzona przez samego króla w nieznany dotąd świat erotycznych uniesień, staje się dla monarchy obiektem seksualnej obsesji. Marie gotowa jest spełnić swoje marzenie o bogactwie i władzy bez względu na cenę.
Markiza Juliette de Solange siedziała na szezlongu w buduarze pałacu Collignard. Zesztywniały jej plecy. Miała za złe hrabiemu de Saint-Croix, że ją tutaj ściągnął. Jednak siostrzeńcowi króla się nie odmawia. A już na pewno nie wtedy, gdy na umorzenie czekał stos niezapłaconych rachunków.
Na szerokim łóżku – oddalonym od niej o niecałe trzy metry – leżał hrabia z dwiema dziewczętami. Cała trójka była naga. Brunetka lizała jego pobudzone przyrodzenie, podczas gdy czarnowłosa kobieta siedziała na twarzy hrabiego, odwróciwszy się do markizy swoimi smukłymi plecami. Pierścienie na palcach mężczyzny połyskiwały w świetle świec, gdy zanurzył swe dłonie pomiędzy jej pośladkami.
Pokój wypełniały zapachy miłości i duszących perfum, słychać było głośne dyszenie i jęki wydobywające się z dwóch gardeł. Lustro na komodzie pozwalało markizie obserwować twarz czarnowłosej dziewczyny. Miała zamknięte oczy, bladą cerę, cienkie, niczym namalowane tuszem brwi i usta przypominające wypłowiały kwiat róży.
Markiza wiedziała, że czarnowłosa miała na imię Christine. Trzy miesiące temu odkupiła małą od rodziców, zapłaciła za nią garść liwrów. Przed miesiącem, za sto razy tyle, zostawiła dziewczynę hrabiemu Saint-Croix. Dzisiaj wezwał ją, by na własne oczy przekonała się o niedoskonałości Christine. Brunetka zmieniła pozycję. Podczołgała się do hrabiego, kucnęła nad nim i wbiła się na jego twardego penisa. Gdy całkiem w niej zniknął, zaczęła się po nim ślizgać w górę i w dół, kręciła miednicą jęcząc przy tym głośniej niż przed chwilą.
Hrabia zabrał ręce z pośladków Christine i popchnął jej tułów do przodu, opierając go na brunetce. Dziewczyna poddała się jego ruchom jak gdyby była lalką.
– Złap ją za piersi, Belle. Gładź jej sutki tak długo, aż staną się twarde – polecił. – Chcę, żeby ta ryba doszła.
Markiza starała się zachować obojętny wyraz twarzy. To wszystko jej nie obchodziło. Była jedynie pośredniczką.
Bella posłuchała nie przerywając swoich ruchów. Pocierała i delikatnie pociągała różane sutki tak długo, aż poczerwieniały i stały się nabrzmiałe, podczas gdy hrabia bezustannie zajmował się wygoloną szczeliną pomiędzy udami dziewczyny.
Oczy Christiny były nadal zamknięte, z jej ust nie wydobywał się żaden dźwięk, podczas gdy pozostała dwójka pojękiwała i dyszała.
– Na dół, obie! – krzyknął wreszcie pobudzony hrabia i grubiańsko odepchnął Christinę. Leżała na łóżku w bezruchu.
Bella osunęła się na koniec łóżka i spod gęstych rzęs rzuciła hrabiemu uwodzicielskie spojrzenie. Jednak bez skutku. Obrócił się i uklęknął pomiędzy udami Christiny.
Łaskawy Bóg obradował Thierry’ego de Saint-Croix wyglądem anioła. Idealne, symetryczne rysy twarzy, okalające je złote włosy. Światło świec rzeźbiło jego muskularne plecy i długie kończyny sprawiając, że przypominał bogów z olejnych obrazów, które zdobiły salony Wersalu. W mgnieniu oka jednak wściekłość wykrzywiła jego oblicze w sardoniczną maskę.
Wbił się w Christine, oparł ręce obok jej głowy i dalej pompował. Na jego plecach pojawiły się krople potu, żyły na jego przedramionach nabrzmiały.
Zdegustowana markiza odwróciła głowę. Wiedziała, co teraz nadejdzie, dlaczego kazał ją tu wezwał. Wcale nie podobało jej się to, że musi wdać się w ten spór.
Leżąca w nogach łóżka Belle sama zaczęła się głaskać. Prawą dłoń położyła na łonie, lewą masowała sobie piersi. Hrabia już jej nie obchodził, oddała się swej własnej przyjemności. Odchyliła głowę do tyłu, rysy jej twarzy stały się miękkie. Jęczała tak głośno i zmysłowo, że markizie zdawało się, iż sama czuła jej podniecenie.
Kciuk Belle okrążał aureolę twardego sutka, wciąż delikatnie dotykając jego czubka. By mieć lepszy dostęp, rozłożyła szerzej nogi i zaczęła pieścić się w tym samym tempie, w którym hrabia zanurzał się w Christine. Doszła szybciej niż on i w końcu, zmęczona, opadła na łóżko, podczas gdy on potrzebował jeszcze kilku ruchów, by wytrysnąć.
Markiza przygotowała się na nieuniknione. Gdy hrabia wstał z łóżka, oparła się. Stanął przed nią, zlany potem, jego członek wciąż był sztywny i błyszczący.
– Widziałyście to. Na własne oczy. Ta dziewucha nie dochodzi. Nieważne, co z nią robię. Leży pode mną, jakby była martwa – powiedział zdyszany. – Żądam, byście ją z powrotem zabrały. I przyprowadziły mi dziewczynę tak gorliwą w tych sprawach jak Belle.
– Chcieliście przecież dziewicę. Nietkniętą. Nieuświadomioną. Przyprowadziłam ją Wam. Nikt nie może mi z góry powiedzieć, czy nietknięta dziewczyna będzie czerpała przyjemność z erotycznych zabaw – odmówiła sobie dodania, że zależy to również od sposobu, w jaki mężczyzna ją w świat owych zabaw wprowadzi. – Gdy przedstawiłam Wam Christinę, byliście nią oczarowani. Niemożliwością jest porównywanie jej z Belle – markiza zawahała się przez chwilę i wypaliła tezę, której nie była pewna, a która opierała się jedynie na jej długoletnim doświadczeniu. – Belle jest kurtyzaną, opłacaną w zamian za swe usługi. Ma doświadczenie. I miała w swoim życiu więcej niż jednego mężczyznę.
Hrabia nie zareagował na tę odpowiedź. Zamiast tego powtórzył – Zleciłem Wam znalezienie mi chętnej dziewicy. A Wy przyprowadziłyście mi zimną, martwą rybę.
– Nie – odpowiedziała markiza, zmuszając się do zachowania spokoju. Nie mogła pozwolić sobie na utratę takiego klienta, ale chciała również zachować twarz. – Jednak z uwagi na naszą długoletnią… znajomość jestem gotowa przyprowadzić Wam inną dziewczynę, biorąc za to nie więcej, niż za nią zapłacę. Jeśli jednak chcecie pozbyć się Christine, musicie sami to zorganizować. Ja nie jestem za to odpowiedzialna.
– Kiedy? – burknął niecierpliwie, całkowicie ignorując jej ostatnie zdanie.
W Paryżu panował upał. Myśl, że będzie musiała teraz jeździć po kraju w ciasnej, dusznej karecie i zatrzymywać się w każdej wsi sprawiła, że markiza de Solange otrząsnęła się ze wstrętem. – Dajcie mi kilka tygodni, hrabio. Zobaczę, co da się uczynić.
1
– Marie, przestań wreszcie się gapić i pracuj dalej.
Głos rozniósł się po całym polu. Marie rzuciła swej siostrze Elaine niechętne spojrzenie i zaczęła grabić w stos skoszoną trawę.
W zasięgu jej wzroku wciąż pozostawała kareta zaprzęgnięta w cztery konie, telepiąca się wzdłuż polnej drogi. Rzadko zdarzało się, by taki wspaniały pojazd zabłądził do Trou-sur-Laynne. Marie pytała samą siebie, jak to się mogło stać. Stangret musiał źle skręcić na rozwidleniu w drodze do położonego dużo dalej na południe Le Puy, w końcu tutaj nie było nic, co mogłoby sprawić, że przyjezdni zadaliby sobie trud przyjeżdżania do tej wsi. Nawet krajobrazu nie można było określić mianem imponującego czy chociażby przyjemnego. Był prosty i najzwyczajniej płaski. Żadnych lasów, leczniczych wód, żadnego jeziora. Jak okiem sięgnąć same pola i pastwiska.
A pośród nich znajdowało się Trou-sur-Laynne, zbiorowisko skromnych domostw, zdające się nie zasługiwać nawet na miano wsi.
Marie starła rękawem krople potu z czoła. Tego wrześniowego dnia słońce przypiekało niemiłosiernie, lejąc się z wyjątkowo niebieskiego nieba. Od początku tygodnia wraz z siostrami i braćmi zbierała siano na zimę. Letnie słońce rozjaśniło pasemka jej blond włosów, nadało cerze kolor złotego karmelu, na tle którego jej oczy lśniły ogniem drogocennych szmaragdów.
Jej brat, Antoine, postawił swój kosz obok na ziemi. – Ten upał mnie dobija. Masz jeszcze wodę? –
Spojrzał z chciwością na jej przewieszoną butelkę.
Marie podała mu ją. – Tylko trochę. Zostaw coś dla mnie.
– Jasne – uśmiechnął się i odkorkowawszy butelkę zaczął chciwie pić. Woda lała się mu się po brodzie i po nagim torsie.
– Hej starczy już, obiecałeś, że zostawisz coś dla mnie – Marie próbowała wyrwać mu butelkę z ręki, ale on trzymał ją poza jej zasięgiem i obrócił do góry dnem, tak, by dziewczyna widziała, jak ostatnie krople wody spadają na ziemię.
– Cóż za pech, siostrzyczko, butelka jest pusta.
Marie gapiła się na niego. W jej oczach stanęły łzy wściekłości, zacisnęła pięści. Nienawidziła go. Nienawidziła całej swojej rodziny. Całego swojego życia. Pracy od świtu do zmierzchu. Zawsze było zbyt mało jedzenia przy stole, by się najeść. Nigdy nie miała niczego tylko dla siebie. Zawsze musiała się dzielić, dzielić, dzielić. Sukienkę, która miała na sobie, nosiły już jej cztery siostry. Za każdym razem, gdy ją zakładała, bała się, że pękający materiał na nowo się rozerwie. Spódniczka była łatana tyle razy, że nie można już było rozpoznać jej pierwotnego koloru.
Antoine wziął kosz na ramiona i poszedł dalej. Rozgniewana Marie schyliła się po butelkę, którą niedbale wyrzucił. Suszenie siana trwało aż do zachodu słońca, do tej pory bardzo zaschło jej w gardle.
Dziewczyna wyprostowała się i mocniej złapała widły. Dlaczego była tak głupia i dała Antoinemu swoją wodę? Znała go przecież. Wiedziała, czego można się po nim spodziewać. Drwin, lekceważenia i złośliwości. Na pewno nie wdzięczności.
Musiała oduczyć się współczucia innym. Musiała być tak samo twarda jak Antoine i reszta rodziny. Tylko w ten sposób mogła przetrwać. Już nikt nie będzie miał takiej władzy, by ją zranić.
Wzięła rozmach, zgrabiła suchą trawę i mrugając zapobiegła polaniu się łez. Już nikt nie będzie miał władzy, by ją zranić. Już nikt nie będzie miał… Już nikt… Nikt…
Bolały ja plecy, jej usta były wyschnięte na wiór, nielitościwe słońce wciąż jednak było wysoko. Marie ponownie wytarła rękawem pot z czoła i spojrzała na polną drogę. Upał sprawiał, że powietrze drgało, dlatego zmrużyła oczy, by lepiej przyjrzeć się nadjeżdżającemu pojazdowi.
A jednak nie była to fatamorgana: furmanka ciągnięta przez starą chabetę rzeczywiście okazała się być furmanką jej ojca. Ten okładał starą szkapę batem, jak gdyby chodziło o wygranie wyścigów, wrzeszczał przy tym niezrozumiałe słowa.
Marie upuściła grabie, uniosła sukienkę do góry i, tak samo jak jej cztery siostry, podbiegła do swego ojca. Musiało zdarzyć się coś złego, inaczej nie zjawiłby się tutaj w ciągu dnia.
Furmanka zatrzymała się, a ojciec zawołał ochrypniętym głosem: – Wsiadajcie, nie mamy czasu do stracenia!
Wsiadła za Simone na wóz. Jej siostra, Elaine, usiadła za kozłem. – Co się stało, tatku? Coś z maman?
– Nie, nie z nią wszystko dobrze, nie martwcie się, moje gołąbeczki. – Marie nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek widziała ojca tak przejętego. Martin Callière był mężczyzną roztropnym, który miał w zwyczaju dokładnie oceniać każdą stronę jakiejś sprawy, zanim zdecydował się na działanie. Jego stoicki umysł nie pozwalał mu ani na podejmowanie szybkich decyzji ani na zmianę raz wyrobionych sobie opinii.
– Dlaczego po nas przyjechałeś, tatku? Przecież do wieczora jeszcze daleko – stwierdziła Véronique.
– Bo to ważne, ma petite. Niebiosa zasłały nam anioła, który zmieni nasze życie.
W odpowiedzi na pytające spojrzenie Elaine Marie wzruszyła ramionami. Taka skrytość nie leżała w naturze ich ojca, tak samo jak wiara w siły niebieskie. Cokolwiek było powodem jego zjawienia się na polach, w najbliższej przyszłości i tak się o tym dowiedzą.
Simone przechyliła się do niej i wyszeptała: – Myślisz, że spadł z dachu?
Marie stłumiła chichot. – Może kopnął go koń.
Ku ich zdziwieniu podczas karkołomnej jazdy napotykali na inne furmanki z tak samo przejętymi woźnicami. Do Trou-sur-Laynne dojechali o niebo szybciej niż zwykle. Ojciec stanął przed największym domem we wsi, należącym do chłopa Luca Serranta.
Z niejakim zdziwieniem Marie odnotowała, że przed budynkiem stało już kilka furmanek. Poza tym zauważyła duża karetę, którą obserwowała będąc na łące. Konie zostały wyprzęgnięte, pewnie zaprowadzono je za dom, by je napoić.
Razem z siostrami zsiadła z wozu i spojrzała wyczekująco na ojca. Ten, zamiast im coś wyjaśnić, poszedł przodem przed córkami i otworzył ciężką, drewnianą bramę. – Pospieszcie się, nie jesteśmy wprawdzie pierwsi, ale na szczęście przybyliśmy jeszcze przed większością mieszkańców.
Marie nadal nie potrafiła ułożyć tego w logiczną całość, nie wiedziała, co to ma znaczyć, a z wyrazów twarzy swoich sióstr wyczytała, że były one tak samo zdziwione. Na wypolerowanym stole w najlepszej izbie siedziała kobieta. Była odwrócona plecami do okna, w świetle rysował się więc jedynie kontur kręconej fryzury, na której znajdował się kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony piórami, pod nim nie było jednak widać twarzy.
Inne dziewczęta ze wsi stały razem w grupie i patrzyły na siebie. W pomieszczeniu panowała dziwna, nieuchwytna atmosfera. Najdziwniejsze było jednak to, że nikt nie wypowiedział ani jednego słowa.
– Przygotowałem izbę, madame la marquise. W każdej chwili jest do Waszej dyspozycji – Françoise, żona Luca Serranta, wyszła z pokoju obok i stanęła przed stołem. – Czym mogę jeszcze służyć?
– Poślę po ciebie, na tę chwilę niczego więcej nie potrzeba – głos kobiety był mocny, starannie wymawiała słowa. Kiwnęła głową na znak, że Françoise może odejść.
Do pomieszczenia wepchnęło się kilka kolejnych dziewcząt, znalazło się ich około trzydziestu. Albo lepiej: zostało przyprowadzonych przez swych ojców. Kobieta przy stole wypiła małymi łyczkami wino z kieliszka i wstała. Jej ruchy były sprężyste. Gdy podeszła do dziewcząt i stanęła przed nimi, jej brązowa, jedwabna suknia podróżna cicho zaszeleściła.
Jej dekolt był zabudowany gęstą, kremową koronką, która, ciasno przylegając, zakrywała także szyję. Biały puder na twarzy kobiety sprawił, że jej rysy zastygły niczym maska, cynobrowy kolor ust i policzków był zupełnie nienaturalny. Zamiast brwi na jej czole znajdowały dwie wypukłe, cienkie i czarne kreski.
Była niższa niż większość dziewcząt, miała jednak tak prostą sylwetkę, że robiła wrażenie. – Jestem markiza de Solange. Przyjechałam tutaj, by niektórym z was dać szansę na lepsze życie – zrobiła przerwę, aby jej słowa wywarły odpowiednie wrażenie na zebranych. – Zamożne, szlacheckie rodziny w Paryżu wciąż szukają pojętnych pokojówek i służących. Rodziny te cenią zapał do pracy przypisywany ludziom ze wsi, uczciwość i czystość.
Serce Marie zaczęło walić jak oszalałe. Paryż. Nazwa ta była muzyką dla jej uszu. Czy mogło być możliwe, że nie była skazana na spędzenie reszty życia w tej nędznej dziurze? Uważnie słuchała słów markizy, która miarowymi krokami chodziła wzdłuż rzędu dziewcząt.
– Z tego powodu poszukuję młodych, pojętnych kobiet, które nienagannie się prowadzą. Im właśnie umożliwię rozpoczęcie nowego życia w Paryżu.
Podniósł się szmer. Na twarzach malowały się zarówno nadzieje jak i obawy. Markiza podniosła dłoń i natychmiast znowu zapanowała cisza.
– Nie mogę zabrać ze sobą wszystkich, nie mogę zabrać nawet połowy z was – oznajmiła, spoglądając na dziewczęta. – W najlepszym razie mogę zabrać do Paryża i umieścić w szlacheckich domostwach trzy młode kobiety. Oznacza to, że musze rozczarować bardzo wiele z was oraz to, że mój wybór będzie surowy.
Cofnęła się o krok i skrzyżowała ręce.
– Te dziewczęta, które mają więcej niż dwadzieścia lat, mogą odejść.
Przez chwilę panowała cisza, następnie od grupy oddzieliła się prawie połowa młodych dziewczyn. Wśród nich znajdowały się także Elaine i Véronique.
Marie kurczowo ściskała dłonie i czekała na to, co dalej powie ta kobieta.
– Te z was, które kiedykolwiek chorowały na czarną ospę lub pląsawicę, również mogą odejść.
Markiza de Solange milczała, dopóki czwórka dziewcząt nie opuściła pomieszczenia. Jej oczy przyglądały się pozostałemu tuzinowi. Stłumiła westchnienie. Te uciążliwe podróże po prowincji coraz wyraźniej dawały jej do zrozumienia, że jej kości starzały się tak szybko jak twarz.
Od podróży w dusznej karecie bolała ją głowa. Tak źle jak tym razem nie było jeszcze nigdy. Na dodatek zdawało jej się, że także w tej dziurze nie znajdzie odpowiedniej dziewczyny. Oznaczało to, iż jeszcze dłużej będzie musiała znosić trzęsienie w karecie.
Podeszła do pierwszej dziewczyny, wyciągnęła dłonie w rękawiczkach i wzięła ją za brodę. Pomimo najlepszych chęci jej rysy nie mogły zostać określone nawet jako przeciętnie ładne. Jej sąsiadka miała szorstką cerę z dużymi porami i nieforemny nos, z którego wystawały końcówki czarnych włosków. Następnej dziewczynie brakowało trzech siekaczy, co nie przeszkadzało jej w szerokim uśmiechaniu się. Kolejna miała bladą, klajstrowatą cerę kluchy drożdżowej.
Markiza powstrzymała drżenie i zwróciła się ku kolejnej dziewczynie. Jej wzrost nie odpowiadał upodobaniom jej klientów, którzy woleli niskie, drobne kobiety. Pomimo tego dziewczyna stała tak prosto, że jej pełne piersi odznaczały się pod cienką sukienką. Jej skóra była spalona słońcem tak jak u reszty dziewcząt, ale taką wadę można łatwo usunąć. Wzięła brodę małej, by przyjrzeć się jej twarzy. Smugi brudu zdradzały, że dziewczyna właśnie wróciła z pracy w polu.
Błyszczące oczy nie unikały jej wzroku, co zdziwiło markizę, gdyż była ona przyzwyczajona do tego, że dziewczęta patrzyły na nią z pokorą, strachem i nadzieją. Jeśli ta mała odczuwała coś takiego, to doskonale potrafiła ukryć te uczucia pod osłoną arogancji.
Puściła jej brodę. – Idź do izby i poczekaj tam na mnie. W międzyczasie umyj sobie twarz.
Marie podniosła spódnice i uczyniła, co jej kazano. Nie wiedziała, czy to był dobry czy zły znak. W izbie stały miska i dzbanek wody. Françoise naszykowała nawet kawałek kosztownego mydła.
Gdy Marie umyła sobie twarz, dotknęła swoich włosów. Oczywiście zaplecione rano warkocze rozluźniły się. Żałowała, że nie miała grzebienia i wystarczająco dużo czasu, by odpowiednio się przygotować – markiza weszła właśnie do pomieszczenia i zamknęła za sobą drzwi.
– Jak masz na imię? – spytała zdejmując rękawiczki.
– Marie. Marie Callière – dziewczyna miała nadzieję, że jej głos brzmiał pewnie i mocno.
– A więc, Marie, ile masz lat?
– Osiemnaście.
Markiza skinęła głową. – Dobrze. Rozbierz się, Marie.
W pierwszej chwili dziewczyna pomyślała, że się przesłyszała. Jednak gdy kobieta patrzyła na nią wyczekująco, zaczęła rozpinać guziki sukienki i ściągnęła drewniaki ze stóp.
– Zdejmij również koszulę i halkę – powiedziała markiza stojąc obok niej.
Marie próbowała ukryć drżenie swoich dłoni, gdy posłusznie odwiązywała taśmę trzymającą halkę. Stała z opuszczoną głową, jej ręce zwisały bezużytecznie po bokach nagiego ciała.
Markiza milcząc obeszła ją dookoła, jednak jej nie dotknęła. Marie miała wrażenie, że ma usta wypełnione piaskiem. Czuła, jak płonie jej twarz. Zarówno ze wstydu jak i nadziei.
– Rozpuść włosy.
Posłusznie podniosła ręce i sięgnęła po spinki, którymi przymocowała warkocze do głowy. Rozłożonymi palcami rozdzieliła grube sploty, aż włosy opadły na ramiona i piersi.
Markiza obserwowała ruchy dziewczyny oparłszy się o łóżko. Próbowała stłumić podniecenie, skrzyżowała ramiona, by oprzeć się pragnieniu dotknięcia dużych piersi ze sterczącymi, różanymi sutkami. Ciało Marie było bez skazy. Pod jedwabistą skórą widać było jędrne ciało, mięśnie, które nabrały sprężystości podczas pracy w polu. Żadnego obwisłego tłuszczu jak u wielu siedzących bezczynnie szlacheckich córek.
Poruszała się z naturalną gracją, nikt jej tego nie uczył. Twarz, już czysta, przywodziła na myśl malunki Petera Paula Rubensa. Twarz w kształcie serca, nad brodą pełna, dolna warga. Nos mały i delikatny, oczy duże, w kolorze nienaturalnej, intensywnej zieleni. Spojrzenie dziewczyny nie było ani puste ani naiwne.
Ta mała nie była głupia. Mogło to być zaletą jak również ogromną wadą. – Umiesz czytać i pisać, Marie? – spytała wyrywając się z zadumy.
– Nie, madame la marquise. Moi rodzice nie mają pieniędzy, by opłacić proboszcza, który mógłby nauczyć tego mnie i moje siostry. Moi bracia umieją czytać i pisać, ale my, dziewczęta – nie. Żadna dziewczyna tutaj tego nie potrafi. – dodała pośpiesznie, by podkreślić ten fakt i szybko mówiła dalej. – Ale za to potrafię dobrze szyć, pomagam siostrom w zaplataniu włosów i często stoję przy kuchni, by wyręczyć matkę.
Markiza milczała, tłumiąc uśmiech. Jeśli wszystko skończy się tak, jak jej się wydaje, ta dziewczyna nigdy już nie weźmie igły w palce ani nie będzie sterczała w kuchni. Zdecydowała doprowadzić sprawę do końca. – Marie, jesteś dziewicą? Czy między swoje uda wpuściłaś już kiedyś jakiegoś mężczyznę?
Głowa dziewczyny gwałtownie podniosła się do góry. – Nie, oczywiście, że nie. Co Wy sobie o mnie myślicie? – trochę ciszej mówiła dalej – Mój ojciec by mnie zabił, gdybym wpuściła jakiegoś chłopaka ze wsi.
Markiza zbyt często już słyszała takie i inne poruszające zapewnienia, dosyć często okazujące się całkowitymi kłamstwami. Pokusa wybrania się do Paryża sprawiała, że niektóre prowincjonalne piękności zapominały o większości mężczyzn, którzy w nie weszli.
Tyle, że klienci byli wymagający i otwierali sakwę z pieniędzmi jedynie w zamian za dziewicę.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.