Zakochani w Brukseli
Data wydania: 2013
Data premiery: 29 października 2013
ISBN: 978-83-7674-279-3
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 368
Kategoria: Literatura dla kobiet
34.90 zł 24.43 zł
Czy można oprzeć się miłości?
Zwłaszcza takiej, która ma smak belgijskich czekoladek?
Po przeprowadzce do Brukseli Sonia rozpoczyna nowe życie, zostawiając za sobą przeszłość i poprzedniego faceta. Kiedy jakoś stara się poukładać swoje sprawy na nowo, poznaje Michała. Nie pamięta, żeby z kimkolwiek innym czuła się tak dobrze.
Niestety w życiu tego księcia z bajki po przejściach jest jeszcze ta druga – Ewa.
Czy Sonia znajdzie w sobie dość siły, by o niego zawalczyć? Którą z kobiet wybierze Michał?
Razem z bohaterami zakochaj się w Brukseli, w jej brukowanych uliczkach i przytulnych kafejkach, gdzie gorące spojrzenia spotykają się nad filiżanką doskonałego espresso.
Samolot łagodnie oderwał się od ziemi i wzbił się w powietrze, zostawiając za sobą smugę rozrzedzonego powietrza. Sonia spojrzała przez małe, okrągłe okienko na oddalające się budynki londyńskiego lotniska Heathrow, a potem wtuliła plecy w oparcie fotela i wzięła głęboki oddech. Mocno zacisnęła powieki, jednocześnie starając się za wszelką cenę powstrzymać zbierające się tam łzy. „Cholera, muszę się jakoś opanować” – rozpaczliwie powtarzała w myślach. Nie miała zamiaru robić scen, tu, w samolocie, wśród obcych ludzi, ale łzy, nieproszone, same cisnęły się do oczu i nie była w stanie ich pohamować.
Przegranie walki o stanowisko dyrektora do spraw monitoringu badań klinicznych powodowało, że wyjazd do Belgii traktowała bardziej jak zesłanie niż nowe zawodowe wyzwanie.
W dodatku do tej pory pracowała nad lekami na nowotwory, była w tej dziedzinie wysokiej klasy specjalistą, a teraz miała zajmować się jakimś mało poważnym, jej zdaniem, specyfikiem na leczenie nadwagi. Uważała, że to degradacja zawodowa, niegodna jej dorobku. Gdyby George Ayres, dyrektor medyczny i członek zarządu TS-Medu, nie namówił ją na tę posadę, nigdy by się na nią nie zdecydowała.
Ale w gruncie rzeczy nie chodziło tylko o pracę, ale o całokształt. Właśnie zostawiała za sobą dwadzieścia pięć lat swojego życia na Wyspach Brytyjskich, które w jej mniemaniu skończyło się jedną wielką porażką.
Jej małżeństwo się rozpadło, studiująca córka na każdym kroku dawała jej do zrozumienia, że już jej nie potrzebuje, a kariera zawodowa i stanowisko dyrektorskie okazało się mrzonką. Życie prywatne właściwie nie istniało, a jedyna bliska przyjaciółka – sąsiadka, której mogła zawsze się zwierzyć i wypłakać w rękaw, zostawała w Londynie. Pomimo że ktoś z boku mógłby powiedzieć, że Sonia była kobietą sukcesu, to w tej chwili tkwiła w głębokim dole, w którym rzeczywistość przesłaniała gęsta mgła melancholii. Czuła się jak rozbitek, który z niewiadomych przyczyn przeżył katastrofę swojego okrętu i wyrzucony przez morze na brzeg usłyszał: „Wynocha. Nie chcę cię. Idź sobie stąd i żyj gdzie indziej”.
„Nie powinnam się rozklejać, przecież nie ma powodu” – znów zganiła siebie w myślach. Przypomniała sobie, jak kiedyś rozczulała się na wzruszających filmach i John, jej były mąż, mówił, że wychodzi z niej jej słowiańska dusza i scałowywał każdą spływającą po jej twarzy łzę. Mówił, że smakują jak morze, jak ogromny ocean o kolorze jej oczu, i wpatrywał się w nią zauroczony swymi zakochanymi, błękitnymi źrenicami. John nigdy nie zrozumiał, jak można płakać z powodu filmu. Może go to nawet bawiło… Albo mu się podobało… W takich momentach przytulał ją i wtedy czuła na policzkach jego szorstki zarost, który drapał ją niczym ryżowa szczotka. Ale nigdy się nie skarżyła.
Bo to nie było zwykłe „drapanie”. To było drapanie szczęśliwe, takie chropawe głaskanie, którego wcale nie miała dosyć. Starała się zapamiętać każdą chwilę, jakby przeczuwała, że ta miłosna idylla nie będzie trwała wiecznie. On śmiał się z niej w taki sposób, w jaki śmieją się tylko kochankowie, i szepcząc do ucha, prosił, aby nauczyła go tej swojej wrażliwości i wzruszania się. Wtedy patrzyła mu ufnie w oczy i mówiła, że nie chce, aby się zmieniał i nie musi go niczego uczyć. W tamtym czasie w to wierzyła… Jeszcze mocniej wtulała się w jego ramię i przepraszała za swoje zachowanie. Teraz uśmiechnęła się na to wspomnienie, przez co oczy już zupełnie wypełniły się łzami.
Bo to były szczęśliwe chwile, które… dawno minęły. John, jej były mąż, niestety zmienił się. Albo właśnie pozostał taki sam… Ach, w ogóle nie powinna o nim myśleć. Byli trzy lata po rozwodzie i wcale nie miała ochoty na wracanie do tego tematu. To wszystko dlatego, że pozwoliła, aby odprowadził ją wraz z Jenny, ich córką, na lotnisko.
Nachyliła się ku szybie samolotowego okienka, otworzyła torebkę i zaczęła nerwowo szukać chusteczek jednorazowych. Na szczęście siedzący obok mężczyzna tak był zajęty czytaniem gazety, że zdawał się nie widzieć nic więcej, zawieszony myślami gdzieś w świecie abstrakcyjnie wielkich spraw i pieniędzy. Spojrzała na niego kątem oka, ale zaraz odwróciła twarz. Pociągnęła nosem mocniej, niż zamierzała, i ku swojemu przerażeniu stwierdziła, że nie miała w torebce ani jednej chusteczki. Cholera, jak to się stało? Przecież zawsze miała z sobą całą paczkę i tego samego uczyła Jenny. A teraz, właśnie teraz, kiedy ich naprawdę potrzebowała… Nagle zobaczyła wyciągniętą w swoim kierunku zadbaną męską dłoń z krótko obciętymi paznokciami, podającą jej kraciastą chustkę do nosa.
„Dziękuję” – szepnęła z wdzięcznością, jednocześnie paląc się w środku ze wstydu. Otarła łzy, wydmuchała nos i zdecydowała, że zaraz wytłumaczy temu miłemu panu, że ma katar. Albo lepiej, że to alergia. Alergia na suche powietrze. To będzie brzmiało bardziej przekonująco. Albo… w ogóle nic nie będzie mówić. Powoli odwróciła głowę w kierunku swojego sąsiada. Zobaczyła białe mankiety koszuli ze złotymi spinkami, a powyżej przycięte czarne wąsiki, okulary w ciemnej oprawie i bardzo poważną minę. Odruchowo jeszcze raz wyszeptała „dziękuję” i skłoniła głowę. Odwzajemnił uśmiech, ale nie odezwał się. Jeszcze dziesięć lat temu Sonia na pewno zagaiłaby rozmowę, ale teraz już nie. Jej zdaniem dzisiejsi ludzie rozmawiali z sobą na Facebooku, przez komórkę, z ukrycia, a nie tak bezpośrednio, twarzą w twarz. Zresztą, facet sprawiał wrażenie tak zaczytanego, że na pewno nie miał ochoty na rozmowę, więc po co ją było prowokować?
Pomimo to pomyślała, że ten gest z chustką był miły i powinna coś powiedzieć. Ku jej uldze to on odezwał się pierwszy:
– Jakieś problemy? – zapytał, dyskretnie zerkając w jej stronę znad rozłożonego pisma.
Pytanie na szczęście padło po angielsku, choć facet mówił ze słyszalnym francuskim akcentem, i Sonia ucieszyła się, że nie musi zaczynać rozmowy od tłumaczenia, że nie zna innego języka poza angielskim i polskim.
– Ach nie, nie… Właściwie żadnych… Jestem po prostu… zbyt emocjonalna. To wszystko. To znaczy… – zrobiła pauzę, wykonując jednocześnie gest ręką w powietrzu, jakby chciała odgonić muchę – emocjonalnie reaguję na różne sprawy i zmiany życiowe. Wiem, że to idiotyczne, ale taka już jestem. Czasami nie mogę powstrzymać łez. Przepraszam. Właśnie przeprowadzam się do Brukseli… Zostawiam w Anglii dorastającą córkę, przyjaciół, całe swoje dotychczasowe życie…
Oczywiście, cieszę się też, bo wszystko będzie nowe, można zacząć życie od początku, ale również bardzo się obawiam. Każda zmiana jest trudna… – Usłyszała, jak głos się jej lekko załamuje. – Wszystko nowe…
Och, przepraszam, rozgadałam się. Ale jakoś… tak to przeżywam…
– A więc… Nie cieszy się pani z przeprowadzki do Brukseli?
– Oj, cieszę się, oczywiście, że się cieszę. Mam tam pracę, a dziś to najważniejsze. Tylko Anglii też mi szkoda. Z pochodzenia jestem Polką, ale w Londynie spędziłam sporą część swojego życia. Anglia to już moja druga ojczyzna… A teraz będę musiała znów przyzwyczaić się do czegoś nowego. Pewnie dlatego tak mnie wzięło…
– Czyżby Unia wzywała panią w swoje szeregi?
– Ach nie! Nie Unia! Pracuję dla korporacji farmaceutycznej.
– Mniej polityki?
– Ha… Niezupełnie…
Uśmiechnął się ze zrozumieniem.
– Sam pracuję w korporacji, to wiem. Od polityki dziś nie da się uciec. Ale Bruksela na pewno się pani spodoba. I proszę się nie martwić. Jestem pewien, że się tam pani odnajdzie. To przyjazne miasto, które wita gości z otwartymi ramionami. A wręcz przytula.
Szczególnie piękne kobiety.
– Dziękuję. Już mi lepiej. – Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Odwzajemnił uśmiech i powrócił do czytanego artykułu w „The Economist”, a ona oparła się wygodnie w fotelu i, już spokojniejsza, zamknęła oczy i zatopiła się w swoich myślach.
Czy będzie tęsknić za Londynem? Pomyślała z nutką nostalgii o niezliczonych kilometrach uliczek wypełnionych szeregową zabudową z wiktoriańskimi fasadami z czerwonej cegły. O wielojęzycznym tłumie na Oxford Street, o Marksie i Spencerze, w którym można kupić spodnie na każdy, bez wyjątku, rozmiar. O arabskich sklepikach z wystawionymi na ulicę straganami pełnymi warzyw, o ciasnych stacjach londyńskiego metra i do znudzenia powtarzanym komunikacie Please mind the gap between the train and the platform – „proszę uważać na przerwę między wagonem a platformą peronu”.
Londyn męczył ją swoją wielkością, tłumem mieszkańców i turystów, nieustanną wrzawą i ruchem, ale przecież kochała to miasto. Czy gdzieś jeszcze zobaczy elegancką kobietę z torebką od Prady siedzącą obok przysypiającego emigranta z Azji w zdartych adidasach? Czy było na ziemi bardziej demokratyczne miejsce od londyńskiego subwayu? Po tylu latach już nie raził ani nie śmieszył jej gust Anglików, lubiła patrzeć na dzieciaki ostentacyjnie noszące szkolne mundurki w ten jedyny niepokorny sposób, „bo trzeba”, na angielskie dziewczyny z seksownymi dekoltami do pasa, w obcasach wysokości wieży Eiffla i makijażem tak ostrym, że widać go było z drugiego końca wagonika.
Przywykła do stoickiego angielskiego humoru, tego mówionego z kamienną twarzą. Tak… te wszystkie rzeczy zdążyła pokochać i wiedziała, że na pewno od czasu do czasu będzie za nimi tęsknić. Ale, nie jechała przecież daleko.
Przypomniała sobie swój pierwszy przyjazd do Londynu, który otworzył nowy rozdział w jej życiu. Miała gęstsze włosy, jeszcze niepofarbowane, ani jednej zmarszczki na twarzy, a serce wypełnione młodzieńczym entuzjazmem. Przy duszy marny grosz, wyskrobany przez mamę, a w sercu pełno nadziei i jeszcze więcej obaw. Pamiętała, jak ubrana we wranglery z Pewexu, żakiet z lnu i najlepszą bluzkę, wystaną w gigantycznej kolejce w Hofflandzie w warszawskich Domach Towarowych Centrum, żegnała się na Okęciu z mamą, ojcem i babcią. Uściski, jakaś łza kręcąca się w oku i ciepłe słowa rodziców mające jej dodać otuchy i starczyć na jakiś czas. Na ramieniu porządna skórzana polska torebka, w walizce kraciasta flanelowa koszula, sweter szetland i półbuty ze skóry, z rodzaju tych solidnych, nie do zdarcia. Na londyńskiej ulicy wyglądały tak bardzo topornie, że za pierwsze pieniądze kupiła sobie właśnie nowe buty. Wtedy nie płakała, za dużo było podniecenia i radości z wyjazdu, oczekiwań, jaki okaże się ten nieznany jej dotąd świat. Oficjalnie jechała do szkoły językowej, na zaproszenie koleżanki babci, ale już wtedy przeczuwała, że będzie chciała tam zostać na zawsze. Bo tam, w Anglii, miało na nią czekać to lepsze, wspanialsze życie.
W Londynie zakochała się od razu. Kosmopolityczny tłum na ulicach, przyciągające oczy wystawy, musicale, filmy, restauracje, kawiarnie – po socjalistycznej, szarej rzeczywistości przeżywała kolorowy zawrót głowy i nie chciała, aby ten sen się skończył. Uczyła się angielskiego, pracowała w knajpie jako kelnerka i choć zmęczona do upadłego, to była szczęśliwa. Wyrwana spod nadopiekuńczych skrzydeł rodziny, wreszcie mogła sama decydować, jak żyć, co jeść, w co się ubierać.
Zachłysnęła się samodzielnością. Nikt jej nie krytykował, nie pouczał, nie karcił za to, że wróciła późno do domu.
Poznawała wciąż nowych ludzi z różnych stron świata i nawiązywała nowe przyjaźnie. Kiedy poznała Johna, wiedziała, że na pewno zostanie w Londynie na stałe. Wyszła za niego za mąż, otrzymała obywatelstwo, urodziła córkę i skończyła studia farmaceutyczne.
Dostała dobrą pracę. Wydawało się więc, że osiągnęła to, co kiedyś nazywała sukcesem i o czym marzyła. Nie spodziewała się, że po latach smak tego słowa zmieni się ze słodkiego na gorzko-słonawy.
Przez huczące głośniki nadano komunikat, że samolot zbliża się do lotniska Zaventem. W Brukseli padał deszcz i było chłodno. Linie lotnicze i załoga życzyły miłego pobytu i zapraszały ponownie. Przy wychodzeniu z samolotu jej sąsiad skinął głową na pożegnanie, życzył powodzenia w Brukseli i prosił, aby zatrzymała chustkę do nosa, po czym zniknął w kilometrowych korytarzach lotniska. „Pewnie wziął mnie za jakąś nadpobudliwą histeryczkę w średnim wieku” – pomyślała Sonia, nie poświęcając temu zdarzeniu już więcej uwagi.
Nacia –
Bardzo fajna książka 🙂