Życie jest krótkie, a pożądanie nie ma końca
Patrick Lapeyre
Przekład: Ania Marchand
Tytuł oryginału: La vie est brève et le désir sans fin
Data wydania: 2012
Data premiery: 18 września 2012
ISBN: 978-83-7674-183-3
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 344
Kategoria: Literatura współczesna
35.90 zł 25.13 zł
PRIX FEMINA 2010
Eteryczna, niemalże ulotna Nora, cierpiąca na permanentne niezdecydowanie, wszystkie swoje zagmatwane sprawy ucina i rozwiązuje poprzez wyjazdy, które niczym nie różnią się od ucieczek. Nie znajdzie swego miejsca, szczęścia, do którego tak dąży, póki nie uświadomi sobie, czego tak naprawdę pragnie. Trwa zawieszona między jednym, a drugim kochankiem, żadnemu nie dając jednoznacznej i wiążącej odpowiedzi. Wymyka się, a jednocześnie niesamowicie przyciąga i nie daje im o sobie zapomnieć…
Chwytająca za serce historia obsesyjnej, elektryzującej miłości, bardzo współczesna i ponadczasowa zarazem. Książka wyróżniona prestiżową francuską nagroda literacką, określaną mianem “”kobiecego odpowiednika Goncourtów””. Urzekająca stylem narracji piękna opowieść o niezwykłym trójkącie miłosnym. Nie brakuje w powieści subtelnej ironii, prowokacyjnych dygresji i ciepłego humoru.
Słońce zaczyna przypiekać, jest bezwietrznie. Biały samochod stoi zaparkowany nieco poniżej szosy, przy wjeździe na polną drogę, wśrod zarośli i krzewow paproci.
Wewnątrz wozu mężczyzna o zmierzwionych włosach sprawia wrażenie, jakby spał z otwartymi oczami, opierając skroń o szybę. Ma śniadą cerę i ciemne oczy, ocienione długimi, delikatnymi, prawie dziecięcymi rzęsami.
Mężczyzna nazywa się Bleriot, niedawno ukończył czterdzieści jeden lat i tego dnia – jest Święto Wniebowstąpienia – włożył cienki krawat z czarnej skory, a na nogi czerwone conversy. Nieliczne samochody nieomal unoszą się nad parującą od gorąca jezdnią, a on nieprzerwanie bada wzrokiem okolicę – pastwiska i stada szukające cienia – zastygły w fotelu, jak gdyby liczył w pamięci każde zwierzę. Nie zaprzestając obserwacji, wychodzi wreszcie na zewnątrz, przeciągając się powoli i masując zdrętwiałe plecy, zanim ze skrzyżowanymi nogami usadowi się na masce.
W pewnym momencie na siedzeniu zaczyna dzwonić telefon, ale on nawet nie drgnie. Wygląda na to, że go nie ma.
Bez specjalnej pracy czy treningu Bleriot nabył niezwykłą umiejętność bycia jednocześnie obecnym i nieobecnym: wystarczyło przypadkowe zasłuchanie w utwór fortepianowy, w chwili gdy przyglądał się oknom sąsiadów.
Zdał sobie później sprawę, że może zadowolić się dowolnym dźwiękiem, pod warunkiem że będzie jednocześnie wpatrywał się w jakiś niezbyt odległy punkt, wstrzymując oddech na wzór płetwonurka.
Właśnie oddaje się temu zajęciu, aż w końcu jego płuca grożą rozerwaniem i musi nabrać powietrza.
Ogarnia go od razu wrażenie nagłej lekkości, wręcz nieważkości, a krew napływa stopniowo do kończyn.
Zapala papierosa i w tym momencie uświadamia sobie, że od dwóch dni niczego nie jadł.
Przez jakieś trzydzieści kilometrów jedzie w poszukiwaniu w miarę przyzwoitej restauracji, po czym daje za wygraną i zatrzymuje się przed parterowym budynkiem, otoczonym drewnianym tarasem i pięcioma czy sześcioma przykurzonymi palmami.
Powietrze wewnątrz jest wilgotne, prawie nieruchome, pomimo otwartych okien i wielkiego niebieskiego wentylatora, stojącego na kontuarze.
O tej porze w lokalu nie ma już nikogo oprócz trzech hiszpańskich kierowców ciężarówek i znużonej pary, która najwyraźniej straciła chęć do wspólnej rozmowy. Przemielone przez wentylator powietrze owiewa z góry na dół twarz krzątającej się za barem kelnerki, odrzucając do tyłu jej blond włosy.
To jeden z pierwszych dni całkiem przeciętnego lata, dzień, w którym Bleriot niczego ani nikogo się nie spodziewa. Jedząc surówkę, oblicza w myślach, o której godzinie dotrze do masywu Sewennów, kiedy melodyjny dzwonek jego komórki – brzmiący jak trąby przeznaczenia – rozlega się na nowo w pustce popołudnia.
Louis, to ja, mówi od razu Nora, cienkim, bardzo niewyraźnym głosem, który rozpoznałby wśród tysiąca innych, jestem w tej chwili w Amiens u znajomych z Anglii. Za kilka dni powinnam być w Paryżu.
W Paryżu? wyrzuca z siebie, wstając gwałtownie i kierując się do toalety, by uniknąć niedyskretnych uszu. Dzwoni do niego z kawiarni naprzeciwko dworca.
A ty, pyta, gdzie teraz jesteś?
Gdzie jestem? powtarza, ponieważ zazwyczaj myśli wolno – na tyle wolno, że jest przeważnie ostatnim, który rozumie, co dzieje się w jego własnym życiu.
Jadę odwiedzić rodziców i jem akurat obiad gdzieś w okolicy Rodez, zaczyna, zanim zdaje sobie sprawę – jego usta nadal poruszają się w próżni – że zostali rozłączeni.
Próbuje oddzwonić kilka razy, lecz wciąż trafia na głos automatycznej sekretarki: Please, leave a message after the bip.
W tym momencie gaśnie światło w toalecie i Bleriot stoi w ciemności, z telefonem w ręce, nie szukając kontaktu ani nawet nie próbując otworzyć drzwi, jak gdyby odczuwał potrzebę skupienia się w mroku, by docenić wagę tego, co mu się przytrafiło.
Na ten telefon czekał od dwóch lat.
Kiedy wraca do stołu, zastyga na chwilę przed talerzem z opuszczonymi ramionami i wrażeniem lekkiej gorączki, połączonej z dreszczami biegnącymi po plecach.
Być może są dziewczyny, które znikają, by pewnego dnia zaznać przyjemności powrotu, zastanawia się, szukając serwetki.
Zamawia kolejny kieliszek wina i zabiera się do dojedzenia zimnego mięsa, niczego nie dając po sobie poznać ani nie zmieniając lekko zakłopotanego wyrazu twarzy, pod którym ukrywa zazwyczaj swoje reakcje.
Hiszpańscy kierowcy rozpoczęli grę w karty – z tyłu para przechodząca kryzys wciąż nie zamieniła słowa – a on siedzi na krześle wyprostowany, w pełni władz umysłowych, i tylko lekkie drżenie rąk pozwala domyślać się, jak bardzo jest bezradny, w jakim stanie emocjonalnym znajduje się od czasu tej rozmowy.
Z twarzą zwróconą do okna, mrużąc oczy, Bleriot doznaje dwóch sprzecznych uczuć i zastanawia się, czy drugie, podniecenie, nie jest jakąś przesłoną albo przynętą, mającą odwrócić jego uwagę od pierwszego uczucia. Nie potrafi go nazwać, ale przypomina mu coś w rodzaju intuicji i lęku przed cierpieniem.
Jednocześnie im bardziej sobie to powtarza, tym bardziej wzrasta jego podekscytowanie, być może po to, by odwieść go od obaw i uświadomić mu, jakie to szczęście moc ponownie spotkać się z nią w Paryżu.
Zanim wsiądzie do auta, stara się zresztą raz jeszcze oddzwonić na jej komórkę, bez powodzenia.
Wciąż słyszy tę samą wiadomość po angielsku. Sprawia mu to nieomal ulgę, bo zupełnie nie wie, co powinien zrobić.
Ponieważ przezornie postanowił niczego w swoich planach nie zmieniać, telefonuje do rodziców, aby uprzedzić, że będzie u nich wczesnym wieczorem, a potem dzwoni do żony, bez szczególnego powodu, tak po prostu, żeby porozmawiać i przy okazji upewnić się, że o niczym nie wie.
Halo? odzywa sie głos żony. W tym samym momencie Bleriot czuje, jak nogi uginają mu się pod wpływem ogarniającej go słabości i starcza mu sił tylko na to, by się wyłączyć.
To przez ten upał, myśli, dostrzegając przed sobą parę w kryzysie, która zmyka czerwonym kabrioletem, niczym Jack Palance i Brigitte Bardot.
Przez kilka minut siedzi wciśnięty w kąt samochodu, odczuwając lekkie nudności. Wlepia wzrok w sznur ciężarówek, ciągnący drogą pomiędzy rzędami platanów, i usiłuje przypomnieć sobie, gdzie po raz ostatni, dwa lata temu, widział Norę. W końcu dociera do niego, że nie jest w stanie.
Na próżno dręczy swą pamięć, nie odnajduje w niej nic, żadnego dźwięku, żadnego obrazu. Jak gdyby jego świadomość wymazała tę scenę, by znowu mógł ją odegrać. Aby ostatni raz powrócił raz jeszcze. Jedzie potem długo, nie myśląc już o niej, jedzie aby jechać, wśród górskiego pustkowia i wysokich chmur unoszących się w bezruchu nad doliną.
Ze względu na upał zamknął szyby w samochodzie, a klimatyzacja rozprowadza cichutko chłodne powietrze niby gaz obezwładniający, osłabiający poczucie rzeczywistości, łagodzący niedawne wspomnienia.
Do tego stopnia, że wszystko, co właśnie mu się przytrafiło, telefon Nory, zapowiedź jej powrotu, przerwana rozmowa, zdają się obarczone tak wielkim współczynnikiem niepewności, że równie dobrze mógłby je sobie uroić.
Być może reakcja na wydarzenia zbyt długo oczekiwane przekracza nasze możliwości. Wymykają się świadomości i w efekcie zdają się docierać do nas wyłącznie pod postacią marzeń.
Bleriot budzi się na dobre w okolicach Millau, poznaje wiadukt, zakorkowaną autostradę, smętne domy, a na horyzoncie reklamy hamburgerów, sprzyjające łakomstwu dzieci i wpędzające w przygnębienie zwierzęta.
Opuszcza autostradę pierwszym zjazdem w prawo i trafia na coś w rodzaju strefy podmiejskiej, mijając kolejno porodówkę, osiedle, dwa czy trzy wciąż zamknięte sklepy, cmentarz – całe życie przewija mu się przed oczami – a potem rozpoczyna długi podjazd, który prowadzi do pokrytych zaroślami wzgórz.
Jest sam na drodze, jedzie więc tak ostrożnie, jakby uczestniczył w misji badawczej w obcym kraju. Jak okiem sięgnąć, ciągnie się kamienisty płaskowyż ze skalnymi półkami i ostrymi graniami, poniżej których od czasu do czasu domyślić się można ukrytej pod drzewami rzeki. Nachodzi go myśl, że ze względu na wysokość, na jakiej się znajduje, prawdopodobnie nikt nie jest w stanie się z nim połączyć ani on do nikogo zadzwonić. Od zasięgu sieci musi go dzielić wiele kilometrów.
Gdyby chciał, mógłby zniknąć bez śladu, zmienić nazwisko, zacząć nowe życie w głębi zapomnianej doliny, poślubić pastuszkę. (Niekiedy Bleriot uwielbia napędzać sobie stracha).
Zatrzymuje samochód w cieniu na opustoszałym terenie i zastyga na chwilę z zadartą głową, wdychając powietrze przepełnione zapachem żywicy i skoszonej trawy. Jednocześnie szuka w schowku kremu do opalania, którym smaruje obficie twarz i ramiona.
Improwizuje potem za pomocą wyobraźni partyjkę koszykówki, rozluźniającą mięśnie, i siada z powrotem za kierownicą.
Od razu czuje się młodszy.
W ciągu dwóch lat, zamknięty w kręgu własnego smutku, metodycznie poddawał się procesowi starzenia.
Jego życie wisiało na niewidzialnym włosku, nie wierzył w siebie, nie dbał o nikogo, zajęty drobnymi sprawami i kłopotami, zrezygnował z całej reszty, jakby chcąc wyłączyć się z istnienia.
Zresztą prawie nie istniał, kiedy do niego zadzwoniła.
Wciąż pod wrażeniem niedawnej rozmowy, Bleriot słucha teraz arii Masseneta*, niezbyt uważnie, prowadząc z zadowoleniem i nonszalancją krętymi drogami wzgórz seweńskich, ocienionymi mrocznymi kasztanowcami. Aż do momentu, kiedy dostrzegając powyżej niewielką miejscowość, której najwyraźniej nie ma na jego mapie, decyduje nagle, że zrobi sobie przerwę i uda się na poszukiwanie papierosów.
Zbudowane z czerwonego kamienia miasteczko składa się z dwóch równoległych ulic, prowadzących na mały kwadratowy plac, pośrodku którego znajdują się ratusz i knajpka z tarasem. Kupując karton papierosów, Bleriot pozwala sobie na uczczenie swej nowej młodości kuflem piwa, którym delektuje się przy barze. Słucha jednocześnie, czego wcale po nim nie widać, siedzących na zewnątrz tubylców, dyskutujących o subwencjach i polityce rolnej, zapewne bardziej z bezczynności niż z przekonania. Patrząc * Jules Massenet to francuski kompozytor, który w 1884 r. napisał operę Manon, na podstawie powieści Antoine’a Prevosta Historia Manon Lescaut i kawalera de Grieux z 1731 r. na ich czapki, można odnieść wrażenie, że to klub gadających grzybów, oczekujących na zapadnięcie zmroku.
Po wyjściu na ulicę znów odczuwa otępienie upałem i stoi przez chwilę oparty o ścianę ratusza, korzystając z cienia na dziedzińcu i lekkiego powiewu wiatru, chłodzącego mu nogi.
Przecina plac i śmiało kieruje się do samochodu.
Nie dlatego, żeby szczególnie śpieszyło mu się do rodziców – gdyby to od niego zależało, natychmiast wróciłby i zamówił jeszcze jedno piwo – lecz dlatego, że od kiedy zadzwoniła do niego Nora, coś w głębi duszy, niecierpliwość lub niepokój, popycha go do przodu.
Zgina swoje długie, chude, prawie cylindryczne ciało, by zasiąść za kierownicą, zakłada okulary przeciwsłoneczne, dopasowuje słuchawki – jak się jest młodym, to na całe życie – i rusza z piskiem opon.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.