Burak
Data wydania: 2014
Data premiery: 12 sierpnia 2014
ISBN: 978-83-7674-402-5
Format: 130x200
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 236
Kategoria:
29.90 zł 20.93 zł
Współczesna powieść o poszukiwaniu własnej wartości. Historia nauczyciela, którym z powodu jego słabości charakteru pogardzają wszyscy, zarówno koledzy pedagodzy, jak i uczniowie. Zakompleksiony polonista, dla którego czas jakby się zatrzymał, musi odnaleźć się w świecie, który już dawno ruszył do przodu; musi nawiązać kontakt ze społeczeństwem, które – jak się zdaje – dawno go odrzuciło.
„Nagle ujrzałem siebie takiego, jakim widzą mnie inni. Chucherko z drobnymi rączkami dziesięcioletniego dziecka, z jajowatą głową na cienkiej szyi, krzywymi zębami, okularami opadającymi na nos – a na czubku korona wszystkiego: łysa glaca. Czy ten wstrętny kurdupel to rzeczywiście mogłem być ja? Wykluczone! Mój wygląd zupełnie przeczy temu, jak wyobrażam sobie siebie, kim się czuję, kiedy nie zerkam w lustro. Zirytowałem się niepomiernie, zapragnąłem natychmiast wrócić do właściwego Krzysia Fludry – nie miałem przecież nic wspólnego z monstrum, które wytrzeszczało na mnie ślepia z lustra; nie mogłem mieć. Tamten to jakiś koszmarny pokraka. Jak w ogóle śmie przychodzić? Bezczelność! Nie dziwota, że administrator ma mnie za durnia – sam bym się wziął za durnia, gdybym miał być tym, kogo widzę w lustrze. Ale chyba nim nie jestem; nie chcę być. Ja jestem sobą.”
Zło, wywodził, wywijając w zacietrzewieniu dłonią, w której trzymał papierosa, wszyscy teraz gadają o tym, czym jest zło. Brakiem dobra, przekonywał święty Au¬gustyn, niebytem, bo gdyby istniało, musiałoby być dziełem Bożym, nie ma innego wyjścia. Uśmiechnął się lekceważąco i stwierdził, iż to gruba omyłka, ponieważ zło, zauważ z łaski swojej, to droga do dobra, mówił mentorskim tonem, to, zauważ, postęp. Stara koncepcja Goethego, dodał natychmiast, jak gdyby bronił się przed podejrzeniem, iż przywłaszcza sobie cudzą własność, on — taki uczciwy i prawy. Koncepcja stara, ale jara, powtórzył z upodobaniem. Dlaczego? Zaśmiał się gar¬dłowo. Ponieważ słuszna, oparta na obserwacji rzeczy¬wistości. Weźmy to, co teraz dzieje się w mieście. Roz¬kopano wszystko w pizdu, korki gigantyczne, błocko po pachy, czyli horror, zło (upajał się tym słowem), lecz owo zło, zauważ, służy w końcu dobru. Za pół roku, kiedy uprzykrzone remonty zostaną zakończone, będziemy sobie chwalić, jak wygodnie jeździ się przez centrum, będziemy piać pod niebiosa z zachwytu. Wiem, trywialny przykład. Machał ręką z papierosem jak gdyby dyrygował orkiestrą.
Rozkaszlałem się, ponieważ dym zalegał mi już w nosie i w gardle.
A pójdziesz, wrzasnął kuzyn, odganiając wielkiego wilczura, który przesmyknął się z tarasu do pokoju i próbował ukryć pod stołem. Won, sobaka! Widzisz, jaki budzisz strach. Trzęsiesz się jak galareta, Krzychu.
Uśmiechnąłem się powściągliwie. Zwierzę zawsze jest nieprzewidywalne, w dodatku ma ostre zęby.
A cierpienie, wykrzyknął Janek z patosem, zaraz zaczniesz gardłować o swoim cierpieniu; o tym, że ono niepodważalnym faktem! Co w tym dobrego, że chap¬nie mnie twój kejter albo że ty trujesz mnie na potęgę, zapytasz zrzędliwie, a ja z miejsca się najeżę, gdyż po pierwsze, Krzychu — przesadzasz, a po drugie — nie jesteś tolerancyjny. Zauważ, że tolerancja, podstawa liberalizmu, to teraz dogmat, poprawność polityczna. Chyba nie zamierzasz być wstecznikiem? — pytał prze¬kornie. Mam już swoje lata, wzrastałem w epoce, w któ¬rej papieros był znakiem męskości, wszyscy palili…
Nawet psy, kobiety i dzieci, zdołałem wtrącić.
Słuszna racja, przytaknął, nawet kejtry jarały, że nie wspomnę już o kobietach i dzieciach. Pamiętasz, ile burego dymu było w sraczach albo jakie kłęby wydo¬bywały się spod drzwi pokoju nauczycielskiego, kiedy grono obradowało, jak karać uczniów przyłapanych na paleniu? Dlatego właśnie paliłeś; przypomnij to sobie, nalegał. Człowieku, z papierosem byłeś dorosły i każdy cię poważał, bo wtedy ludzie chcieli być dorośli; nie to, co dzisiaj, kiedy pięćdziesięcioletni pryk zachowuje się i ubiera niczym nastoletni gówniarz. Śmiech mnie bie¬rze, kiedy na to patrzę. Papierosy są legalne, na każdej ulicy możesz je kupić, więc dlaczego palenie jest zabro¬nione? Ja tego nie pojmuję, westchnął. Kiedyś z ćmi¬kiem w papie byłeś kimś! Papieros to był sznyt…
Jasiu nagle stracił werwę, jego dobry humor został zwarzony. Dzisiaj się mnie pędzi niczym parszywego psa, opowiadał melancholijnie, nawet w kawiarni nie mogę spokojnie zapalić. Nawet na przystanku, kiedy czekam na autobus. A ja już muszę jarać, człowieku, trudno i darmo; zauważ, że jestem nałogowcem. Dla¬czego nikt tego nie uwzględnia, nie szanuje ani mnie, ani moich potrzeb? — pytał dramatycznie. Nałogowiec, czyli człowiek chory. Tymczasem napiętnowano cho¬rego, prześladują mnie na każdym kroku, żalił się, nie wiem, na ile szczerze. Nawet żona i dzieci na mnie warczą, chociaż jestem we własnym domu, na który, zauważ, pracuję każdego dnia. Nawet ty, Krzychu, się boczysz; przyszedłeś do mnie w odwiedziny, a kręcisz nosem, że sobie zakurzę raz na godzinkę. Dobrze, wy¬ciągnął obie ręce w obronnym geście, może łżę, może puszczam dymka częściej niż co godzinę! Co tobie do tego, nadęty bubku?
Czy Zuzanka również czuje się prześladowana, za¬stanawiałem się, tknięty niedobrym przeczuciem. Ona przecież pali. Rozgniewała się jednak straszliwie, kiedy wzorując się na niej, chciałem kupować papierosy.
Odzyskiwałem spokój, ponieważ pies, przeciągając się i ziewając, powlókł się do kuchni.
Tymczasem Janek uniósł się honorem. Stać mnie na ćmiki, więc palę, chełpił się, moje palę! Chyba mi wolno? Kto mi zabroni? Nie jestem kilkuletnim gzubem, żebym pytał o pozwolenie. A ty mnie nie rozumiesz, bo nigdy nie jarałeś, pieprzony prawiczku. Znasz chociaż słowo: ćmiki? Dzisiaj zupełnie wyszło z obiegu…
Słowo, owszem, znam, a nie paliłem, gdyż nie chcia¬łem być w niczym podobny do ojca, który kurzył bez opamiętania, wyznałem ze ściśniętym gardłem.
Widzisz, widzisz, Janek śmiał się triumfalnie, wie¬działem, że z ciebie dziewica! Nawet nie jesteś w stanie dostrzec, że świat zwariował; nie dociera to do ciebie. Kiedy czytam, że w Hollywood dostali zajoba i różni macherzy od moralności pracowicie ścierają kompute¬rową gumką wszystkie ujęcia, w których aktorzy po¬jawiali się z papierosem, nawet Bogartowi wytrącają ćmika z łapy, chociaż Casablanka to kultowy film, kla¬syka kina, Krzychu, więc kiedy człowiek czyta o takich głupich bubkach, to nie wie, czy śmiać się, czy płakać.
Niech człowiek pomyśli, że zło spełniło swoją rolę, otworzyło ludziom oczy na szkodliwość palenia papie¬rosów, zatem w myśl twojej teorii służyło de facto do¬bru, podsunąłem ostrożnie.
Niezbyt fortunny był to żart. Zamiast się uśmiech¬nąć, Janek się zaperzył. Jakie dobro, żołądkował się, chlanie piwa i wódy to jest dobro? Wytwórcy piwa, walcząc o kasę, dali popalić producentom papierosów, po prostu wyrugowali ich z rynku. A za wszystkim stoi mafia narkotykowa, musisz być tego świadom. Zauważ, że chodzi o to, żebyśmy popalali trawkę zamiast sta¬rych, zacnych ćmików.
Może ma nieco racji?
Wiesz, o co pytają rodzice na wywiadówkach? — przypomniałem sobie raptem. Chcą wiedzieć, czy na imprezach szkolnych, na wycieczkach, pojawiają się narkotyki. Papierosy i wódka niechby były, to nic strasznego, myśmy też przez to przechodzili, przyznają z rozbrajającą szczerością, tylko nie narkotyki, panie profesorze. Prawdziwe diabelstwo… Boją się niezna¬nego.
Janek zapalił kolejnego papierosa, schował zapal¬niczkę do kieszeni. To świństwo przyszło do Polski ra¬zem z wolnością, myśmy tego nie znali. A ludzie zawsze mają pietra przed nieznanym.
Zalecałbyś legalizację narkotyków, żebyśmy się ich nie obawiali, nauczyli się z nimi żyć? — ciągnąłem go za język.
Nie dostrzegł w moim głosie ironii, połknął haczyk. Oczywiście, że byłbym za sprzedażą trawki, popisywał się brakiem przesądów, otwartością swojego umysłu. Mafia straciłaby rynki zbytu i poszła z torbami.
Czyli uważasz, że ludzie mogą się oswoić ze złem? Przywyknąć i przestać się bać?
Bezwarunkowo, potwierdził.
Ciekawe, dlaczego nie przestali się bać chorób i śmierci, zastanawiałem się na głos.
Kiedy Zuzanka poszła do szpitala na operację, umie¬rałem ze strachu.
Dureń jesteś, wiesz; taki głupiomądry intelektuali¬sta, rozsierdził się Janek. Zafajdany belfer!… Tylko mnie bić i patrzeć, czy równo puchnie, podsunąłem. Ojciec tak mawiał, kiedy zaczynałem filozofować…Miał ra¬cję, zgodził się z nim Janek w gniewie. Wiesz, dlaczego cięgiem filozofujesz? Bo masz słaby wzrok. Zawsze no¬siłeś okulary, prawda?… Od wczesnego dzieciństwa, potwierdziłem, nie pojmując, do czego kuzyn zmierza. Objaśnił natychmiast: Nie widzisz tego, co masz przed nosem, więc zaczynasz wymyślać, dokopywać się ja¬kichś ukrytych przyczyn, jakiejś zasranej głębi. A że chucherko z ciebie, klata niczym u wróbla po chemiote¬rapii, więc trzęsiesz się niczym galareta, takiś bojączka! Od urodzenia, Krzychu. Wszędzie wietrzysz zagroże¬nie; wyobraźnia rozwinęła się u ciebie jak rzadko, pra¬cuje na pełnych obrotach, i kłapiesz jadaczką od rana do wieczora, żeby zagadać strach, całemu światu pokazać, jaki jesteś sympatyczny. To po co ciebie bić? Szkoda ręki.
Przyjmowałem każde zdanie z podniesioną głową i dumnym uśmieszkiem świadczącym, iż niewiele so¬bie robię z upokarzającej oceny. Kto wie, czy się z nią nie zgadzam? Przeskoczyłem w mig na pole teoretycz¬nych dywagacji, żeby odciągnąć prześladowcę od mo¬jej osoby, uchronić się przed kopniakami. Już w przed¬szkolu nauczyłem się tej metody. Zacząłem dowodzić, że Jasiu, niczym typowy naturalista, znajduje korzenie myślenia w fizjologii i traktuje filozofię jako poznanie całkowicie zależne od jednostkowego doświadczenia, a posteriori. Spekulacja ograniczona przez pole obser¬wacji oraz genetyczne uposażenie obserwatora do dostępnych mu szczegółów. No i pozbawiona logicz¬nej konieczności. Zgadza się?… Sranie w banię, zganił mnie kuzyn i krzywiąc się z obrzydzenia, wychrypiał, iż rozsypuję słowa niczym kulki z gęby. Niedobrze się człowiekowi robi od tego gadania, zaklął. Powiem ci, Krzychu, dlaczego ludzie nigdy nie przestaną się bać choróbska! Chcesz wiedzieć?
Nie mogą go uniknąć, mruknąłem pod nosem. Jaki mają wybór? Długo się nad tym zastanawiałem, kiedy droga mi osoba powiedziała, iż musi przecierpieć to, co ją spotkało. Zabolało mnie serce, Janku, strasznie zabo¬lało, gdyż nie chcę, żeby ona cierpiała. Łatwo możesz sobie wyobrazić, jak to, co usłyszałem, było dla mnie trudne do zniesienia, szarpnęło mną straszliwie. Bun¬towałem się, lecz co znaczy moje współczucie; co komu pomoże? Jaki ona miała wybór, o to chodziło. Kto wpad¬nie w matnię, nie ma żadnego wyboru, Janku, przyjdzie mu wycierpieć swoje aż do końca, ciągnąłem w zamy¬śleniu, zaś kuzyn zżymał się, iż niepotrzebnie zadaję głupie pytania, jeżeli wszystko wiem.
Nikt nie wie wszystkiego… Zgarbiłem się, spuściłem głowę. Zacząłem się żegnać. Tylko żebym w korytarzu nie natknął się na psa!… Spokojna twoja czaszka! Janek szarmancko otworzył przede mną drzwi. Dick hasa po ogrodzie. Szerokiej drogi, bojączko! Zmykaj w podsko¬kach.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.