Johnny poszedł na wojnę
Dalton Trumbo
Tytuł oryginału: Johnny Got His Gun
Przekład: Ewa Ratajczyk
Data wydania: 2022
Data premiery: 17 maja 2022
ISBN: 978-83-66989-99-3
Format: 145x205
Oprawa: Twarda
Liczba stron: 288
Kategoria: Literatura historyczna
49.90 zł 34.93 zł
Pełna grozy i bólu powieść. Niezwykłe, żywe doświadczenie dla każdego, kto po nią sięgnie.
John Bonhaim jest młodym człowiekiem, który jako ochotnik zaciąga się do wojska, aby walczyć za demokrację podczas Wielkiej Wojny. Zostaje ciężko okaleczony – traci twarz, ręce, nogi i większość zmysłów. Pozostaje jednak w pełni władz umysłowych, czego na początku nie dostrzegają lekarze – utrzymując pacjenta przy życiu głównie w celach naukowych. Pomimo iż odkrywają, ze Bonhaim jest świadomy swojego stanu i sytuacji, nie traktują poważnie niemych błagań o szybką śmierć i zostawiają go w świecie jego własnych myśli.
Johnny poszedł na wojnę to wstrząsająca antywojenna historia, na podstawie której powstał kultowy film pod tym samym tytułem. Książka zebrała szereg prestiżowych nagród, w tym National Book Award, a historia Johnego Bonhaima zainspirowała między innymi zespół Metallica do napisania jednego z ich najpopularniejszych utworów – One.
Marzył żeby telefon przestał dzwonić. Nie dość że był chory to jeszcze przez całą noc dzwonił telefon. Rany ale źle się czuł. Nie od tego francuskiego kwaśnego wina. Nie da się go wypić tyle żeby mieć aż tak ciężką głowę. W brzuchu mu wirowało i wirowało i wirowało. Że też nikt nie odbierze tego telefonu. Brzmiał jakby dzwonił w pokoju który ma milion kilometrów. Jego głowa też miała milion kilometrów. Szlag by trafił ten telefon.
Przeklęty dzwonek dobiegał chyba z drugiego końca świata. Musiałby iść parę lat żeby do niego dotrzeć. Dzyń dzyń dzyń przez całą noc. Może to coś ważnego. Nocne telefony zazwyczaj są ważne. Ktoś chyba powinien się nim zainteresować? Chyba nie oczekują że odbierze? Był zmęczony i głowę miał jak bania. Można by mu wsadzić do ucha cały aparat a nawet by nie poczuł. Widocznie połknął dynamit. Dlaczego ktoś nie odbierze tego cholernego telefonu?
– Hej Joe. Wystąp.
No i pioruńsko chory jak skończony idiota szedł przez ciemną pakownię w stronę telefonu.
W tym hałasie właściwie nie powinno być słychać dźwięku tak wątłego jak dzwonek telefonu. A jednak on usłyszał. Usłyszał go pośród klik-klik-klik pakowarek battle creek i stukotu taśm i ryku pieców obrotowych na górze i łoskotu ciąganych stalowych koszy i warkotu silników w garażu ustawianych do porannej pracy i zgrzytu wózków błagających o odrobinę oleju dlaczego do cholery ktoś ich nie naoliwił?
Szedł środkiem pomiędzy stalowymi koszami napełnianymi chlebem. Kluczył po podłodze pozastawianej wózkami transportowymi i pudłami i pomiętymi kartonami i zgniecionymi bochenkami. Chłopaki patrzyły jak idzie. Pamiętał ich twarze przepływające obok kiedy zmierzał w kierunku telefonu. Holender i Mały Holender i Blondas co dostawał zastrzyki w kręgosłup i Pablo i Rudy i wszystkie chłopaki przyglądały mu się z zaciekawieniem. Chyba było po nim widać przerażenie. Dotarł do telefonu.
– Halo.
– Halo synu. Przyjeżdżaj natychmiast do domu.
– Dobrze mamo zaraz będę.
Poszedł do oficyny z szerokim szklanym frontem gdzie brygadzista Jody Simmons pilnował nocnej zmiany.
– Jody muszę jechać do domu. Zmarł mój ojciec.
– Zmarł? Rany chłopaku niedobrze. Jasne młody jedź. Rudy. Hej Rudy. Weź auto i odwieź Joego do domu. Jego stary… jego ojciec zmarł. Jasne dziecko. Jedź do domu. Któryś z chłopaków cię zastąpi. Przykra sprawa synu. Jedź do domu.
Rudy depnął na gaz. Padało. Był grudzień i Los Angeles tuż przed świętami. Opony zgrzytały na mokrej jezdni. To była najcichsza noc jaką słyszał. Tylko skrzypienie opon i terkotanie forda niosły się echem wśród opuszczonych budynków na pustej ulicy. Rudy depnął mocniej. W nadwoziu za nimi stukało coś nieprzerwanie niezależnie od prędkości. Rudy się nie odzywał. Tylko jechał. Za Figueroa zostawili wielkie stare domy a później mniejsze i jeszcze kilka coraz bardziej na południe. Rudy zatrzymał samochód.
– Dzięki Rudy dam ci znać jak już będzie po wszystkim. Wrócę do pracy za parę dni.
– Jasne Joe. W porządku. Przykra sprawa. Współczuję. Dobranoc.
Ford ruszył. Silnik ryknął i auto z poślizgiem zaczęło się staczać po ulicy. Woda rozbryzgiwała się przy krawężniku. Deszcz dudnił miarowo.
Postał chwilę żeby zaczerpnąć powietrza i ruszył w stronę mieszkania.
Znajdowało się w bocznej uliczce nad garażem za piętrowym domem. Prowadził do niego wąski podjazd pomiędzy dwoma sąsiednimi budynkami. Między nimi było ciemno. Spływał tędy deszcz z obu dachów i dudnił w dużych kałużach z echem typowym dla cieczy jak woda wlewana do cysterny. Jego krokom towarzyszył plusk.
Wyłonił się spomiędzy domów i zobaczył światła nad garażem. Otworzył drzwi. Zalała go fala gorącego powietrza. Pachniało mydłem i perfumowanym alkoholem do nacierania i chroniącym przed odleżynami talkiem wklepywanym później w ojca. Było bardzo cicho. Szedł na górę na palcach i jeszcze słyszał lekkie chlupotanie w mokrych butach.
Jego martwy ojciec leżał w stołowym pokoju z kołdrą naciągniętą na twarz. Chorował od dawna i postanowili przenieść go do dużego pokoju. W przeszklonej werandzie służącej za sypialnię dla ojca i mamy i sióstr był za duży przeciąg.
Podszedł do matki i dotknął jej ramienia.
Nie płakała bardzo mocno.
– Dzwoniłaś do kogoś?
– Tak zaraz tu będą. Chciałam żebyś najpierw przyjechał ty.
Jego młodsza siostra jeszcze spała na werandzie. Starsza od niej trzynastolatka siedziała w szlafroku skulona w kącie i cicho łkała.
Spojrzał na nią. Płakała jak kobieta. Wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Była praktycznie dorosła. Dorastała przez cały czas a zauważył to dopiero teraz kiedy płakała z powodu śmierci ojca.
Na dole rozległo się pukanie do drzwi.
– To oni. Chodźmy do kuchni. Tak będzie lepiej.
Trochę musieli się namęczyć żeby jego siostra poszła do kuchni ale zrobiła to dość spokojnie. Zdawało się że nie jest w stanie iść. Twarz miała białą. Oczy wielkie i bardziej dyszała niż płakała. Matka usiadła na kuchennym stołku i wzięła jego siostrę w ramiona. On wychylił się na schody i krzyknął cicho.
– Proszę.
Dwaj mężczyźni w koszulach z lśniącymi czystością kołnierzykami otworzyli drzwi i spojrzeli w górę na schody. Nieśli długi wiklinowy kosz. Szybko wszedł do pokoju i odsunął kołdrę żeby spojrzeć na ojca zanim dotrą na górę.
Przyglądał się zmęczonej twarzy zaledwie pięćdziesięciojednolatka. Spoglądał w dół i myślał tato czuję się o wiele starszy od ciebie. Przykro mi tato. Sprawy nie wyglądały dobrze i nigdy nie wyglądałyby dla ciebie dobrze i może lepiej że nie żyjesz. W tych czasach trzeba być szybszym i twardszym niż ty byłeś tato. Dobrej nocy i spokojnych snów. Nie zapomnę cię i dziś nie jest mi tak przykro z twojego powodu jak było wczoraj. Kochałem cię tato. Dobranoc.
Mężczyźni weszli do pokoju. Odwrócił się i poszedł do kuchni do matki i siostry. Druga która miała dopiero siedem lat jeszcze spała.
Z pokoju dobiegały odgłosy. Kroki mężczyzn stąpających na palcach wokół łoża. Lekki szmer pościeli odrzucanej w nogi. Później odgłos sprężyn rozluźniających się po ośmiu miesiącach. Tuż potem skrzypienie wikliny przejmującej ciężar zdjęty z łóżka. Aż w końcu cały kosz zatrzeszczał i szurające stopy wyszły z pokoju na schody. Zastanawiał się kiedy schodzili czy kosz niosą równo czy może głowa znajduje się niżej niż stopy i czy może to być w jakiś sposób niewygodne. Gdyby takie zadanie powierzono jego ojcu niósłby kosz bardzo ostrożnie.
Drzwi u dołu schodów się zamknęły i matka zaczęła lekko drżeć.
– To nie Bill. Może tak wygląda ale to nie on.
Pogłaskał matkę po ramieniu. Jego siostra znów skuliła się na podłodze.
Było po wszystkim.
Więc dlaczego się nie kończyło? Ile razy będzie musiał przez to przechodzić? Wszystko już minęło. Skończyło się. Więc dlaczego ten cholerny telefon nie przestawał dzwonić? Odbijało mu bo miał kaca potężnego kaca i śniły mu się koszmary. Niedługo jeżeli będzie musiał obudzić się i odbierze ten telefon ale ktoś powinien się zlitować i go wyręczyć bo on był zmęczony i miał tego dość.
Wszystko zaczynało się rozpływać i blaknąć. Wszystko było takie ciche. Wszystko było tak cholernie nieruchome. Ból głowy przy kacu dudni i stuka i rozpętuje w czaszce piekło. Ale to nie był żaden kac. Był chorym człowiekiem. Był chorym człowiekiem i zaczynał sobie coś przypominać. Jakby wyłaniał się z eteru. Ale wydawałoby się że telefon w końcu zamilknie. Nie mógł dzwonić w nieskończoność. A on nie mógł w kółko go odbierać i słyszeć że ojciec nie żyje a potem jechać do domu w deszczową noc. Przeziębiłby się gdyby robił to częściej. Poza tym ojciec mógł umrzeć tylko raz.
Dzwonek telefonu był tylko częścią snu. Brzmiał inaczej niż jakikolwiek inny dźwięk telefonu czy jakikolwiek inny odgłos bo oznaczał śmierć. W końcu ten dzwonek był szczególną rzeczą bardzo szczególną rzeczą jak mawiał stary profesor Eldridge w ostatniej klasie. A szczególna rzecz przyczepia się do człowieka ale z tego przyczepienia nie ma żadnego pożytku. Ten dzwonek i jego przesłanie i wszystko z nim związane były dawno temu i już go nie dotyczyły.
Dzwonek znów dźwięczał. O wiele dalej jakby odbijał się echem o mnóstwo okiennic słyszał go w swoim umyśle. Miał wrażenie że jest przywiązany i nie może go odebrać ale czuł jakby musiał go odebrać. Dzwonek rozbrzmiewał samotnie na dnie jego umysłu jak Chrystus czekający na odpowiedź. I nie mogli się porozumieć. Każdy kolejny dzwonek wydawał się bardziej samotny. Z każdym dzwonkiem robił się bardziej przestraszony.
Znów się unosił. Bolało go. Bardzo bolało. Dźwięk znikał. On śnił. Nie śnił. Nie spał mimo że nic nie widział. Nie spał mimo że nie słyszał nic z wyjątkiem telefonu który tak naprawdę nie dzwonił. Był potwornie przerażony.
Przypomniał sobie jak gdy był mały czytał Ostatnie dni Pompei i obudził się w środku ciemnej nocy płacząc z przerażenia dusząc się z twarzą w poduszce i myślał że szczyt jednej z jego gór Kolorado eksplodował i że pościel jest lawą i że został pogrzebany żywcem i że będzie tak leżał i umierał bez końca. Teraz miał to samo dławiące uczucie. Czuł to samo tchórzliwe ściskanie w kiszkach. Pod wpływem nieziemskiego przerażenia zebrał siły i wyciągnął ręce w kierunku powietrza jak człowiek przysypany ziemią.
Poczuł mdłości i dławienie i prawie zemdlał z bólu. Miał wrażenie że przez jego ciało przepływa prąd który nim wstrząsa a potem rzuca z powrotem na łóżko wyczerpanego i kompletnie nieruchomego. Leżał tak i czuł jak pot wylewa się z jego skóry. Później pojawiło się inne wrażenie. Na całym ciele poczuł gorącą wilgotną skórę i dzięki tej wilgoci poczuł bandaże. Był nimi owinięty od góry do dołu. Włącznie z głową.
Więc naprawdę był ranny.
Serce obijało mu się z przerażenia o żebra. Na całym ciele czuł coraz silniejsze kłucie. Serce rozsadzało mu pierś, ale w uszach nie czuł pulsu.
O Boże więc był głuchy. Po co opowiadali te wszystkie głodne kawałki o schronach przeciwbombowych skoro nawet tam można było oberwać tak że rozsadziło mu cały skomplikowany mechanizm słuchu i ogłuchł na tyle że nie słyszał bicia własnego serca? Oberwał porządnie i był głuchy. Nie tylko trochę głuchy. Nie w połowie głuchy. Był całkiem głuchy.
Ból powoli ustępował a on pomyślał że będzie miał się nad czym zastanawiać oj będzie. Co z resztą chłopaków? Może nie mieli tyle szczęścia? W tej dziurze było kilku porządnych chłopaków. Jak to jest być głuchym i krzyczeć do innych? Pisze się na kartce. Nie. Odwrotnie. To tobie piszą na kartce. Nie jest to powód do radości ale mogło być gorzej.
Tyle że człowiek głuchy czuje się samotny. Zapomniany przez Boga.