Cień
Data wydania: 2018
Data premiery: 14 lutego 2018
ISBN: 978-83-7674-662-3
Format: 145 x 205
Oprawa: Miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 384
Kategoria:
36.90 zł 25.83 zł
Mieszkańcy poznańskiego osiedla Stary Grunwald: troje przyjaciół z jednej klasy, ich dawna wychowawczyni ze szkoły podstawowej oraz jej mąż bibliotekarz żyją w poczuciu niespełnienia, zawiedzeni sobą. Jak mają poznać, czym naprawdę jest dobro? Wchodzą sobie wzajemnie w paradę, narzekają. A może to ironiczny los miesza im szyki? Doprowadził do kolizji pragnień i planów, niczym cień kładzie się na wszelkich poczynaniach. Po prostu miesza szyki. Nic na to nie poradzisz – powiada nauczycielka niegdysiejszej uczennicy.
Czy rzeczywiście?
Może to opowieść o tym, czym dla jednostki jest rzeczywistość, z czego bywa utkana i jak dalece od nas zależy?
„Rzeczpospolita”, 13 listopada 2014 r.
Miałem sen. No bo czyj był, jeżeli właśnie mi i tylko mi się przyśnił? Wyłącznie mój, wiadomo. Będziecie się ze mnie nabijać, kiedy temu zaprzeczę. Natrząsać się, jak by powiedział ten mydłek Grząślewicz.
Mariusz otworzył okno i odetchnął głęboko, pełną piersią. Powietrze było przesycone gorzkim zapachem mokrej ziemi. Jesieni. Liści i deszczu, który rozpadał się nad ranem.
Historia ze snu nie należy do mnie, tak jak bez dwóch zdań ta, która ciągle wracała po nocach, kiedy zapierdalałem na praktyki do warsztatu ślusarskiego, a Aga chodziła do gimnazjum, a później do liceum.
Właściwie co drugi dzień łaziłem na Husarską. Czaiłem się gdzieś za drzewami albo za śmietnikiem, tam gdzie przerzedzały się krzaki, i gapiłem, jak Aga wyłazi na rower. Miała niebieską damkę, chyba z przerzutkami; nie jestem tego pewien, zabrakło okazji, żeby się z bliska przyjrzeć. Wyskakiwała z bramy na chodnik, ustawiała pod blokiem tę damkę, opierała ją o mur i ściągała włosy gumką. Laski garnęły się do niej, więc z kimś tam pogadała, z kumpelami znaczy się, tak śmiesznie się z nimi witając, bo całowała powietrze obok ich policzków, a nie same policzki. No, nie kłamię, szczera prawda. Coś im nabujała, dała dobitny wyraz swojemu lekceważeniu dla kogoś z drugiego bloku, odwróciła się od niego plecami, przystała na żądania innej gościary albo przeciwnie, poszła w pizdu, a Mario pomstował po cichu zza krzaka: Przestań mleć ozorem i do mnie przyłaź! W te pędy! Słyszysz?! Nie słyszała. Zawijała nogawki aż za kolana, zwłaszcza prawą, i hajda! Hulaj dusza, piekła nie ma! A co! Najczęściej przebijała się Rycerską do Marcelińskiej i za Fortem Siódmym głowa do góry, pełen gaz do lasku, aż powietrze furkotało. Patrzyłem za nią zaniepokojony, lecz co mogłem zrobić? Wrócić z podwiniętym ogonem do domu? W żadnym wypadku. Nosiło mnie. Zamiast na trening – pędziłem za nią na oślep. Dobrze mi się wtedy myślało. O Adze. Zauważyłem, że kiedy się o kimś mocno myśli, to jakby się dostawało wiatru w plecy. Powaga. Łatwiej i szybciej się wtenczas idzie. A ja byłem zaniepokojony. Niby czym? Aga to już raczej nie dziewica. Nie mam złudzeń.
Wieczorek osowiał. Przeciągnął dłonią po policzkach, zaklął w duchu.
Opowiadał mi Kuba – pewnie, że cały przesiąknięty gorzałą, jechało od niego wódą na kilometr – jakie tam u nich odchodzą imprezy, że laski to formalnie ledwo się gramolą, bo tam się tylko pierdoli; w „jedenastce” nawet w sraczach się pierdoli podczas przerw, tak mi zapodał. To Agnieszka miałaby być wyjątkiem? Jeździ rowerem po Lasku Marcelińskim wiadomo dlaczego – bo tam kraina ruchania, kręcą się różne zbiry i łazęgi, zwłaszcza za fosą fortu. Capnęli tam nie tak dawno jedną dziewczynę, zgwałcili i zabili; pamiętam, że całe osiedle przez miesiąc o niczym innym nie gadało. A co, gdyby Aga – co przecież zawsze się może zdarzyć – wykopyrtnęła się w kałuży i leżała jak długa na ścieżce, wzywając pomocy? Czyli powinienem ją asekurować. Tylko bałem się nawet zawołać, bo zaraz nazwie mnie kiełbaśnikiem tak jak w budzie i zrobi się nieprzyjemnie¹. Taka myśl działa na człowieka obezwładniająco, dlatego wzbraniałem się krzyczeć za Agą. Lepiej, kiedy nie wie, że za nią ślepia wypatruję i szwendam się pod jej blokiem. Przynajmniej się nade mną nie znęca. Dobre i to, bo przecież wydany jestem na żer, kiedy tak za nią łażę jak ostatni palant. Co do tego nie ma dyskusji.
Właściwie nie chciałem uganiać się za Bernatowicz – ale musiałem. Takie jest życie, cóż poradzić. Wstydziłem się, a już przed Agą to najbardziej, że pętam się pod jej chatą jak takie półtora nieszczęścia. Nigdy bym się jej nie przyznał do tych moich wycieczek, nie zdradził, co i jak, bo nie jest dobrze, kiedy człowiek traci kontrolę nad sobą i nad tym, co w swojej wrodzonej durnocie wyprawia – no ale co począć? Taki mój los. Chciałem wdać się w bójkę, nakłaść komuś po ryju, żeby Aga wiedziała, że to dla niej. Przynajmniej by poznała, że śni mi się po nocach. Oberwać to kiedyś znaczyło dostać lanie pasem na dupę, przynajmniej według mojego starego, bo znowuż babcia nadaje, że oberwać to się przedźwigać, złamać się w krzyżu, i że u nas w tych zapasach podobno często tak bywa. Nie wiadomo, skąd o tym wie. Tak jak nie wiedzieć czemu Kuba pierdolił o moim państwowym gimnazjum, że tam łażą szubrawcy i oberwańcy. Już tylko za to należał mu się łomot „pasem na gołą dupę”, ale oszczędzałem piździelca, bo co go będę do siebie zrażał, kiedy ciągle chodził do tej samej klasy co Agnieszka? Lepiej mieć takie znajomości.
Raz się na Agę natknąłem przy sklepach, zupełnie przypadkowo. Ona wyszła z warzywniaka, ja właśnie nadchodziłem, bo stara wysłała mnie po pyrki. Jak co piątek chciała robić plendze z cukrem. To jak my się mieli wyminąć bez słowa? Nie było takiej opcji. Cześć. Cześć. No, jak tam leci, co u ciebie i tak dalej. Pospolita nawijka, żadnej w niej treści. No to w porzo. O czymś pogadaliśmy, kompletnie nie wiem o czym, taki byłem zdenerwowany. Nic do mnie nie docierało, chyba nie rozumiałem słów. Czułem się jak debil. Kiedy żeśmy się rozeszli, wszystko we mnie huczało. Rozmawiałem z nią, do wielkiej kurwy nędzy, ja z nią rozmawiałem! Naprawdę! Po tak długim czasie! Życie się zmieni, teraz będzie piękne! We łbie mi się normalnie kręciło i tak łaziłem przez dobry miesiąc. Ciągle ta sama melodia: rozmawiałem z nią, ja z NIĄ rozmawiałem. Taki cud nastąpił! Już tylko do tego warzywniaka na Grochowskiej zapierdalałem, tylko tam, ale daremnie: nigdy więcej żem Agusi nie spotkał. Moje pojebane w trzy dupy życie tak właśnie wygląda. To dobry przykład.
W porządku, jedno przyjemne wspomnienie, lecz ostatnio wracający sen doprawdy całkiem głupi. Ni z gruszki, ni z pietruszki. Właściwie – prawdę powiedziawszy – nie mój, przecież ja tego zdarzenia nawet nie widziałem. Jakim cudem miałbym je zobaczyć, skoro nie było mnie na świecie. Więcej, nawet nie było mnie w planach.
Jak to możliwe, iż nie zadziało się dotąd w mrokach niebytu? Babcine gadki pierzchają za góry, za lasy wraz z dzieciństwem – a tu? W świadomości Mariusza tlą się do dzisiaj cudze wspomnienia, z których rodzą się zjawiska takie jak ów ciemny sen oparty na przeżyciach kogoś innego. A przecież bez wahania i w zasadzie bezbłędnie odróżnia się nocne zwidy od jawy oraz od narzucających się pamięci minionych wypadków. Z jakiego powodu? Takowe zagadnienia nie zaprzątały Mariusza Wieczorka. Nic go nie obchodziły, mówiąc krótko. Tego rodzaju szwindel nazywał „szajsem” albo „ściemą” – i wszystko pasuje, nie zawracaj głowy, wujek. Był zadowolony. Tylko warkot budzika go drażnił – przeciągły i ochrypły dźwięk wdzierający się nagląco w sam środek snu. Za oknem jeszcze szarówka, po co więc wstawać tak rychło? Będzie dzisiaj pizgało. No i chuj z tym, olać takie szczegóły. Co z tego, że sen raczej nie jego – smętnego wielbiciela panny Agnieszki?
Zatem czyj, zaspany chłopaczku? Babcia opowiadała, że kiedyś, dawno temu, jeszcze za Gomułki, w latach sześćdziesiątych zdaje się, w każdym razie mniej więcej w tym czasie, kiedy mieszkała z rodzicami przy Rynku Łazarskim, na Szczanieckiej zawracała rozklekotana siedemnastka. Dojeżdżała Głogowską do Rynku Łazarskiego, na wprost niego miała ostatni przystanek, skręcała w Szczaniecką, a że tam nie ma pętli, no to zatrzymywała się przed Bogusławskiego. Motorniczy wyłaził na jezdnię, przestawiał pantograf, przechodził na drugą stronę wozu i na nowo jazda na Plac Wielkopolski – Wielpopolski: tak ponoć mówiła wtedy babcia. No i kiedyś jej sąsiad z góry, Janek Biedziak się nazywał, wracając z budy, bo malcem wtedy był z pierwszej, najwyżej drugiej klasy, nieważne, w każdym razie nie uważał, zaliczył glebę i dostał się pod koła siedemnastki. Cholera wie, jak to zrobił? W każdym razie zmiażdżyło mu obie giry na amen. Bimba wlokła go kilkanaście metrów, zanim ludzie skoczyli do motorniczego z wrzaskiem, żeby w tej chwili się zatrzymał, bo wezmą i mu nałuzgają, po prostu zabiją na miejscu. Złorzeczenia, groźby, no to gościu wziął i stanął, ale co to dało? Masakra na całego, wszyscy w panice, cała kamienica. Janek od tej pory jeździł na wózku inwalidzkim. Wyprowadzili się na Jarochowskiego, na parter, żeby mieć blisko do Areny, opowiadała babcia, a mój sen z tego taki, że po prostu czacha dymi. Idę chodnikiem po Głogowskiej od strony ósemki, tego liceum, chociaż zdaje się, że ósemkę księża teraz wypierdolili z budynku, w każdym razie wichrzyciele tak gadają. Chuj z nimi! Ciekawe, co by Aga na to powiedziała? Ona – jak to się naukowo mówi – „uczęszczała” do gimnazjum prowadzonego przez księży. Niedaleko miała, na Kanclerską. Nie musiała przełazić przez żadną ruchliwą ulicę. No a ja do państwowego gimnazjum zapierdalałem. Patriotycznego: sam Józef Wybicki był patronem, bo to pięćdziesiątka szóstka na ulicy Promyk. Żabi skok: prosto Swobody za kościół, potem odbić w lewo Płomienną między bloki – i już ta moja pojebana katorga. Poczucie niedostatku i własnej głupoty nigdy mi tak nie dokuczało jak wtenczas. Trzeba było w budzie pograndzić – nie tam wiercić się w ławce i gadać na lekcjach niczym jakiś dzieciaczek-zdechlaczek, tylko prawdziwie grandzić, tak na full. Zwyczajnie nie było innej opcji.
Czuł się zupełnie opuszczony. W trzy dupy, jak mówił.
Tak było, dokładnie tak było, potwierdzam: czułem się opuszczony w trzy dupy. Całkiem sam. Nie zaprzeczam, bo na jaki chuj miałbym zaprzeczać albo się tego wypierać, jeśli to prawda? Agnieszki tam nie było. Dobra, wróćmy lepiej do tego pojebanego snu. Jak raz lezę w nim do Szczanieckiej od strony ósemki, bimba stoi blisko Głogowskiej. Myślę sobie, że jeszcze długo postoi, kupa czasu. Czego tu się cykać? Przełażę okrakiem pomiędzy wozami, bo były dwa stare wozy jeszcze z drewnianymi ławkami i odsuwanymi ręcznie drzwiami na początku i na końcu, więc ja walę środkiem między nimi, zupełnie bez sensu. Nic prostszego jak gibnąć się i sprysnąć prosto na ryj, ale to był spontan. I źle się skończył. Motorniczy ruszył, wpadłem pod koła. Krzyk, płacz i zgrzytanie zębów. A może kół na szynach, sam nie wiem. W każdym razie chujowa ciemność. Tego jestem pewny.
Jasne, że pojebane na maksa. Echo tego, co się stało na stadionie. Dobrze o tym wiem. Nie trzeba psychoanalityka. Człowiek się jakoś samemu wykaraskał, lecz kuleję do dzisiaj – co poradzić? Nikt mi tego specjalnie nie zrobił, słuszna racja, tylko z zapasami musiałem się pożegnać i przejść na bezrobocie. Niektórzy nawet się zmartwili, przyznaję, ale co mi to pomoże? Tyle co umarłemu kadzidło.
¹ Nie masz kasy, to nie wyciągaj kiełbasy. Takie czasy, Mario, już takie czasy – śmiały się ze mnie dziewczyny na przerwach. Normalnie bym je rozjebał, gdybym dostał w swoje łapy.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.