Rok koguta
Alan Wieder
Przekład: Piotr Kuś
Tytuł oryginału: Year of the Cock
Data wydania: 2010
Data premiery: 28 lipca 2010
ISBN: 978-83-7674-021-8
Format: 130x200
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 340
Kategoria:
34.90 zł 24.43 zł
Kiedy największy przyjaciel mężczyzny wydaje się za mały.
Historia pewnego żonatego singla…
Kochająca żona, piękny dom, kariera w Holywood – tak swoje życie mógłby streścić Alan Wieder, gdyby tylko chciał. Ale nie chce. Pewnego dnia w 2005 roku – Roku Koguta – budzi się rano i stwierdza, że popełnił wielki, życiowy błąd, a życie przecieka mu przez palce. Porzuca żonę i oddaje się intensywnemu przeżywaniu grzesznych przygód trzydziestoletniego singla. Kupuje porsche, przeprowadza się do eleganckiej kawalerki, ignoruje obowiązki
i stara się zaciągnąć do łóżka tyle panienek, ile to tylko możliwe. Jednak przejście do roli niezależnego hedonistycznego samca uwalnia w Alanie pokłady niepewności i poczucia zagubienia, z których istnienia dotąd nie zdawał sobie sprawy. I wkrótce jego wymarzony wesoły stan kawalerski zamienia się w udrękę z powodu dziwnej, wstydliwej obsesji, prowadzącej go do błędnego koła beznadziei i frustracji.
14 października 2005, godz. 1.45
Jest Dzień Piąty i nie chcę być ani tutaj, ani gdziekolwiek indziej.
Powrót tutaj wcale dobrze na mnie nie wpływa. Nie jestem mężczyzną, którego ona kiedyś kochała, nie jestem nawet tym mężczyzną, który od niej odszedł. W ogóle nie jestem mężczyzną.
W tym zgubnym roku wykonałem kolejny zły ruch i powinienem stąd odejść dziś w nocy, kiedy ona śpi. Zostawić jej sympatyczną notatkę i opuścić ją na zawsze.
Chociaż jeden raz w życiu powinienem dać jej to, na co zasługuje i po prostu, kurwa, odejść.
Wszystkie moje rzeczy wciąż są spakowane w pudłach, w szafie, do której je wstawiła, zupełnie niewidoczne: moje książki, kilka ubrań na wieszakach, obrazy, które namalowałem dla niej kilka lat temu i które – o dziwo – okazały się na tyle dobre, by je powiesić na ścianach w jadalni. Nie mogę pozbyć się tej myśli – kolejnej wizji, od której nie potrafię uciec – o mojej żonie szalejącej po całym domu, wyciągającej moje rzeczy z szuflad i półek, zdejmującej obrazy ze ścian, próbującej zamazać każdy ślad życia, które dzieliliśmy i które teraz próbujemy jakoś skleić na nowo.
Wciąż jest bardzo zła, a gdyby wiedziała połowę tego, o czym myślę i co robię, kiedy tylko ona odwróci się w drugą stronę…
Jest mi przykro i bardzo, bardzo smutno. W ciągu ostatnich dni spadałem szybko, zrobiłem milion kroków do tyłu i – co ze mnie za skurwysyn – pociągnąłem ją za sobą. Powróciłem całkowicie do moich rytuałów. Doktor Goodson powiedział mi, żebym się powstrzymał. Zachowania jedynie wzmacniają myśli, mówił, ale ja nie mogę, nie mogę ich powstrzymywać i jeśli sprawy nadal będą się miały w taki sposób, nigdy powstrzymać ich nie zdołam. Późno w nocy nalewam sobie do wanny nieznośnie gorącą wodę i rozbieram się przed długim lustrem, wiszącym nad niską szafką w naszej drugiej łazience, jednym z pomieszczeń położonych najdalej od sypialni, w której Sam spokojnie zasypia, nie mając pojęcia, że wyszedłem z łóżka i teraz stoję nagi przed bezdusznym szkłem – znowu! – patrząc, obmacując się, rozciągając, przeciągając, oglądając i mierząc.
Mój kutas, moje włosy, moje ręce. Moje włosy, moje ręce, mój kutas.
Gdyby tylko wiedziała. Wchodząc do wanny, chcę, żeby gorąca woda rozpuściła mnie do nicości, żebym mógł spłynąć wraz z nią rurami kanalizacyjnymi i odejść z życia Sam oraz mojego własnego. Ale wkrótce… wkrótce woda lekko się ochładza, staje się przyjemna, a ja popijam whisky i przez kilka chwil wydaje mi się zupełnie w porządku to, że żyję, a kiedy zaczynam rozciągać swojego ciepłego, mokrego kutasa, odczuwam przebłysk nadziei.
Ciągnę go mocno przed siebie przez trzydzieści sekund, potem naciągam go w lewo, z kolei w prawo, ruchem obrotowym.
W górę, w górę i w prawo, w górę i w lewo, ruchem obrotowym. W dół, w dół i w lewo, w prawo i dookoła. Z powrotem pomiędzy nogi, chwila bezruchu, w prawo, chwila bezruchu, w lewo, zmiana rąk, w lewo, chwila bezruchu.
Jeszcze raz.
Później widzę w lustrze zwiotczałego kutasa, drgającego i pulsującego, żylastego i przekrwionego: Jest pełniejszy, mocniejszy… większy?
Nie, nie, nie.
Mój kutas jest za mały, za mały, za mały. Doktor Goodson zapewnia – to samo twierdzą wszystkie teksty drukowane, jakie czytam – że zapisanie tej myśli da mi nad nim władzę, ale nieważne, ile razy tego spróbuję, on i tak się nie podda. Wciąż jest cholernie za mały.
Jesteś pisarzem, mówi doktor, zadowolony z siebie. Więc pisz. Ubierz wszystko w słowa, nad którymi potrafisz panować. Opowiedz swoją historię. Znajdź jego czułe miejsce.
Dobrze, doktorku, skoro tak twierdzisz.
Mój penis jest za mały. Na głowie mam mniej włosów niż dawniej, nie, więcej, nie, mniej. Te ręce są krótkie i słabe i nie należą do mnie.
Jak mam o wszystkim napisać tym rękami, skoro one nawet nie są, kurwa, MOJE?
1.0
Na początku lutego 2005 roku, Roku Koguta, wyprowadziłem się od Samanthy, od dwóch lat i sześciu miesięcy mojej żony. Oznajmiłem jej tę decyzję w czwartek wieczorem, wyjaśniając bardzo niewiele, niewiele mówiąc, takim samym beznamiętnym i grzecznym głosem, jakim zwracam się zazwyczaj do mojego sztabu produkcyjnego z informacjami o zmianie plenerów.
– Po prostu potrzebuję kilku tygodni dla siebie, żeby przemyśleć pewne sprawy – powiedziałem, jednak ani ona, ani ja nie wierzyliśmy, że zamierzam wrócić.
I w piątek po południu zebrałem kilka najbardziej niezbędnych rzeczy (ciężkie torby z ubraniami i przyborami toaletowymi, konsolą Xbox i grami Grand Theft Auto: Vice City oraz Medal of Honor, pudełkiem po cygarach wypełnionym rodzinnymi fotografiami, elektryczną płytą do gotowania, odtwarzaczem mp3, lampą na biurko i Moby Dickiem w broszurowej oprawie), załadowałem je wszystkie do furgonetki mojego partnera producenta i – przy cichym niedowierzaniu Sam – odjechałem.
Wraz ze Steve’em Sobelem, moim współpracownikiem i najlepszym przyjacielem od dwudziestu pięciu lat, zakończyliśmy akurat produkcję dwóch głośnych reality show dla telewizji (Moja Wielka Gruba Obleśna Narzeczona i Mój Wielki Gruby Obleśny Szef), które zabrały nam co najmniej osiemnaście miesięcy z życia. Osiemnaście kolejnych miesięcy pracy po osiemnaście godzin dziennie, przedłużających się zdjęć w plenerach i maratońskich sesji redakcyjnych rozbiło moje małżeństwo, a mnie uczyniło zbyt słabym, żeby je ratować. Po dziesięciu najszczęśliwszych latach spędzonych z Sam jakoś bezwzględnie wierzyłem, że mam jej dość. Steve nalegał, żebym poszedł z nią do poradni małżeńskiej i jakoś sprawy wyprostował. Mama i tato nie mogli uwierzyć: Sam i ja przecież tak doskonale do siebie pasowaliśmy. Moi przyjaciele byli tak samo zaskoczeni, wyrażali żal, a jeden z nich, kiedy mu wyznałem, że zamierzam odejść od żony, powiedział:
„Przecież zawsze byliście wzorowym młodym małżeństwem”.
Inny, który niedawno oświadczył się swojej dziewczynie, gdy dowiedział się, że moja żona i ja się rozchodzimy, zawołał: „Jezu, Alan, przecież oświadczyłem się, bo wasze małżeństwo jest dla mnie wzorem! Co mam teraz robić?”.
A Sam, która źle znosiła moją nieobecność, kiedy pracowałem przy produkcji programu, wciąż miała nadzieję, że po przymusowej przerwie nasze życie znowu wróci do normy.
Teraz jednak, przy pierwszej okazji powrotu do normalnego małżeństwa, byłem niewzruszenie przekonany, że nie mam innej możliwości, tylko odejść od Samanthy. Byłem taki zmęczony: zmęczony jej bezustannymi wybuchami złości, wyjaśnianiem jej, dlaczego pracuję tak długo i tak ciężko – w biurze i w domu – cholernie za mocno zmęczony, żeby zasypać przepaść, jaką wykopała pomiędzy nami moja praca. To łatanie nie miało sensu, ponieważ nasze małżeństwo zaczęłoby się znowu rozpadać przy okazji kolejnej seryjnej produkcji telewizyjnej. Mój styl życia i styl życia Sam po prostu do siebie nie przystawały, rozchodziły się, naszych wzajemnych stosunków nie można już było naprawić, jako małżeństwo nie mieliśmy przyszłości. Zasadniczo miałem przed sobą życie singla, obsesyjnie skoncentrowanego na własnej karierze, i chciałem, w imię wygody, prostoty – wciąż nie wiem czego – być singlem.
Tak rozpoczęła się moja podróż ku stanowi kawalerskiemu.
Po dziesięciu latach życia w związku – a to było przecież całe moje dorosłe życie – nagle zostałem facetem samotnym.
Moje nowe życie, muszę to przyznać, rozpoczęło się bardzo obiecująco. Te pierwsze dni wolności – och, tych kilka pierwszych dni! – były wprost upojne. Kręciło mi się w głowie od swobody i tych wszystkich możliwości, jakie daje odpowiadanie wyłącznie za samego siebie. Niemal każdy żonaty facet, jakiego znałem otwarcie i z żalem fantazjował, jak wspaniałe mogłoby być jego życie, gdyby tylko zdobył się na pokazanie swojej żoneczce drzwi. A ja przez to właśnie przechodziłem!
Wizja niesprecyzowanej przyszłości w postaci dusznej jednostajności wyparowała w mgnieniu oka, ustępując miejsca elektryzującej perspektywie niespodziewanych zachcianek i zmiennych możliwości. Kilka dni po tym, jak wyprowadziłem się od żony, wychodząc z gabinetu mojego agenta w Beverly Hills, w jednej chwili postanowiłem kupić sobie Rolexa Perpetual Datejust z nierdzewnej stali, mimo że nienawidziłem nosić zegarków na ręce. Doświadczyłem nagłej silnej ochoty na guacamole, których widok wcześniej doprowadzał mnie do wymiotów. Po całym długim życiu w pogardzie dla muzyki hip-hopowej nagle zacząłem przetrząsać Internet w poszukiwaniu nagrań grup Diplomats i D-Block. Czułem się zupełnie inną osobą, aż od poziomu komórek, jakby mój mózg i krew, i hormony sprzysięgły się, by neurochemicznie zaasekurować mnie, żebym mógł rozpocząć nowe życie.
W te beztroskie i oszałamiające pierwsze dni kawalerstwa dotychczasowe małżeństwo wydawało mi się czymś groteskowo wstrętnym. Te wszystkie lata z Sam w bliskiej retrospekcji jawiły mi się jako niszczący duszę gułag, z którego po latach dobrowolnego zniewolenia, zdobywszy się na odwagę, w końcu zdołałem uciec. Będąc singlem, miałem pewność, mogłem wszystkim, kurwa, rządzić. Los Angeles jest oczywiście miastem, w którym aż roi się od seksownych młodych kobiet, na tyle chętnych, że bez wątpienia ściągnę każdą, jaką sobie upatrzę, do mojego przyszłego kawalerskiego mieszkania, urządzonego z wielkim smakiem. W końcu miałem prawie dwa metry wzrostu, byłem całkiem przystojnym trzydziestojednolatkiem z kontem bankowym, które nawet podzielone na pół będzie wyglądać imponująco. Kochałem sterczeć w barach i wypijać wielkie ilości alkoholu; jako małżonek nie miałem na to ani czasu, ani możliwości. Moja kariera producenta kwitła, a moja zawodowa przyszłość rysowała się znacznie jaśniej niż przyszłość większości facetów w moim wieku walczących o pozycję w Hollywood. I co więcej, gdyby wszystko inne zawiodło, wciąż dysponowałem naprawdę czarującą kolekcją zabawek dodawanych do pudełek z płatkami zbożowymi, w tym jeszcze nierozpakowanym magicznym zestawem z Cap’n Crunch.
Dziesięć lat wcześniej kupowałem je, żeby zrobić wrażenie – i zrobiłem je – na dwudziestoletniej wówczas Sam. Przeciwko sobie miałem jedynie własne zbyt szerokie plecy i owłosienie na ramionach. Cierpię na rzadką i godną pożałowania chorobę genetyczną (odziedziczoną po ojcu), która nazywa się senex scapulae, co można przetłumaczyć jako „ramiona starego człowieka”. Charakteryzuje się ona tym, że człowiekowi na ramionach rosną gęste kręcone włosy, podobne do łonowych. Szczęśliwie jednak, z pomocą doświadczonego fachowca operującego woskiem – a cholernie trudno o nich w L.A. – można tę przypadłość usunąć i jeśli się regularnie powtarza woskowanie, nie stanowi ona istotnej przeszkody w miłosnych podbojach, w tym przypadku w podbojach zaplanowanych przeze mnie. Obfite owłosienie w niczym przecież nie przeszkodziło Alecowi Baldwinowi – tak rozumowałem, nie mając wtedy dość rozumu, żeby zdawać sobie sprawę, jak niedorzeczne z mojej strony jest porównywanie samego siebie do najsympatyczniejszego, najbardziej seksownego, najbardziej męskiego człowieka w historii, którego szaleństw z Ally Sheedy zazdrościłem mu jako mężczyzna.
Bez żony i potencjalnych dzieciaków, o które musiałbym się martwić, mogłem robić z zarabianymi pieniędzmi wszystko to, co czułem, że powinienem był robić przez ostatnią dekadę: wydawać! Nadszedł ostateczny koniec dni, kiedy szorowałem przejścia między półkami w Whole Foods, dając się omamiać iluzorycznymi promocjami na chleb Ezekiel 4:9 z młodych zbóż, jadałem zjełczałe owoce w byle jakich barach przekąskowych albo organiczne steki z chińskiego „mięsa” razem z moją dbającą o zdrowie i oszczędną żoną. Teraz w sklepach wrzucałem do wózków takie żarcie, na jakie tylko, kurwa, miałem ochotę, nieważne, ile kosztowało. Minęły dni, kiedy co miesiąc musiałem odkładać po trzysta dolców na cholernie drogie prywatne liceum i na dalszą edukację w jednej z uczelni Ligi Bluszczowej dla naszego przyszłego dziecka. W końcu minęły dni, kiedy myślałem tylko o pracy i kiedy wyłącznie zarabiałem pieniądze, a ostatniego centa wydawałem na własny rozwój.
Pierdolić oszczędzanie! Pierdolić zdrowie! Pierdolić każde ziarenko bezpieczeństwa i komfortu, jakie dawało moje małżeństwo, jednocześnie stawiając wobec mnie mnóstwo wymagań. Steve – który w tym czasie sam zmierzał do ołtarza z długoletnią przyjaciółką – miał w zanadrzu stary dowcip o mieszkanku kawalera, który żył jak w baśni i był singlem ze snów. Z tej „baśniowej” jaskini rozpusty miał się rozpościerać widok na „baśniową” prywatną plażę, a sama wyposażona była w fantazyjne urządzenia kuchenne z chromowanej stali, miała „baśniowy” pokój z urządzeniami hi-fi, a na „baśniowym” parkingu od frontu stał „baśniowy” stingray rocznik 1967. Ale… pierdolić fantazje. Teraz naprawdę stać mnie było na wynajęcie mieszkania przy prawdziwej plaży w Malibu czy Topanga Canyon, albo gdziekolwiek zachciałoby mi się mieszkać, to znaczy wszędzie, byle nie w moim własnym mieszkaniu, z moją własną żoną. Pierdolić piątkowe wieczory w domu, w pidżamie i w kapciach, pierdolić jedzenie zdrowych domowych posiłków, wypijanie kieliszka lub dwóch caberneta Coppola i zasypianie na kanapie przy filmie Claude’a Chabrola, który Sam roztropnie wybrała z Netflixu. Teraz zamierzałem w piątki wychodzić na miasto. I zresztą nie tylko w piątki, ale w każdy inny dzień tygodnia, kiedy tylko miałbym ochotę. I zalewać się w trupa w poszukiwaniu niezliczonych błahych przygód seksualnych, których nie było mi dane zaznać, kiedy byłem dwudziestolatkiem. A gdybym nie miał na to ochoty, zamierzałem po prostu spędzać wieczory w swoim wspaniałym kawalerskim mieszkaniu, rozebrany do gaci, zajadać się rybą i taco z dwudaniowego posiłku z Wahoo, siedząc na luksusowej kanapie Ligne Roset Togo przed pięćdziesięciopięciocalowym płaskim telewizorem i brandzlować się przy brazylijskich pornolach, a potem zasypiać w nieświadomości w wielkim, wspaniale pustym kalifornijskim łóżku o królewskich rozmiarach.
Od razu zabrałem się do realizowania misji, która miała polegać na robieniu, kupowaniu i doświadczaniu dosłownie wszystkiego, co jako żonatemu mężczyźnie było mi zabronione, źle lub niechętnie widziane. Moja wymarzona egzystencja kawalera jawiła się jako zjawisko o nieograniczonej ekstrawagancji i o nieograniczonych możliwościach, nieskute kajdanami realistycznego spojrzenia na to, co rzeczywiście potrafię osiągnąć lub wyrwać dla siebie w tym kontinuum czasoprzestrzeni.
Mógłbym sobie kupować butelki najlepszego rocznika Lotus Elite albo zupełnie nową gitarę Gibson Black Beauty Les Paul. Mógłbym potroić moją już i tak potężną kolekcję winylowych płyt punkrockowych. Mógłbym założyć zespół, chociaż ostatni, jaki założyłem, w college’u, raczej nie miał powodzenia, ponieważ nie byłem najlepszym basistą, lecz przecież, hej, teraz miałbym mnóstwo czasu, żeby ćwiczyć.
Mógłbym odbyć piwną wyprawę po Irlandii. W towarzystwie jednej z trzech kobiet, z którymi na zmianę bym się zabawiał, mógłbym w końcu wyruszyć na wyprawę do Groom Lake, znanego także jako Strefa 51, i rozbić tam namiot pod gwiazdami, wypatrując na niebie tajnych samolotów szpiegowskich, ale tylko w przerwach pomiędzy sesjami miłości na otwartym powietrzu. Mógłbym zaadoptować jakieś dziwaczne zwierzę – na przykład świnię, borsuka albo morsa. Mógłbym surfować, jeździć rowerem po górach i uprawiać taekwondo. Mógłbym wreszcie skończyć swoją powieść – och!, dałbym wreszcie radę samotnie spędzać sobotnie i niedzielne popołudnia, przy antycznym biurku, które bym kupił, popijając kubańską kawę i paląc papierosy, dziubałbym powieść strona po stronie, co było niemożliwe z żoną i ze świadomością, że jeszcze dobrze nie usiądę do pisania, a i tak zaraz będę musiał wstawać. I, co najważniejsze, mógłbym wreszcie spokojnie popracować.
Gdybym chciał, pracować całymi dniami i nocami, we wszystkie weekendy w roku, będąc wolnym od obowiązków męża i wielkiego poczucia winy, w które Sam wpędzała mnie żądaniami, by te obowiązki wypełniać. Prawda jest taka, że mimo świętych, niewzruszonych harmonogramów, na jakich opiera się produkcja telewizyjna – a już szczególnie produkcja programów z cyklu reality, tej jarmarcznej, kiczowatej, prymitywnej, wstrętnej rozrywki, która kwitła przy moim wydatnym udziale – kochałem to, co robiłem dla forsy.
Kochałem w tym wszystko: kreatywne wyzwania i gąszcz przedprodukcyjnych problemów budżetowych. Kochałem ogromne tempo produkcji, czasami nie pozwalające złapać oddechu. Ponad wszystko na tym świecie kochałem godziny spędzane w pokoju producenta. Kochałem to bardziej niż prowadzenie samochodu i zajebiście głośne słuchanie muzyki deathmetalowej, niż picie śrubokrętów z tequilą, niż czytanie dobrej powieści Charlesa Willeforda na plaży, a przecież wszystko to także bardzo, kurwa, kochałem. W dniach postprodukcji jednej z moich ostatnich serii reality codziennie przybywałem do pracy punktualnie o dziesiątej, wesoło witałem w mrocznej kanciapie mojego mało towarzyskiego, ale doskonałego wydawcę i składałem z nim materiał filmowy przez piętnaście albo i szesnaście godzin, wzmacniając się jedynie byle jakim lunchem i podłą kolacją, pijąc czarną kawę, aż oczy od niej piekły, i robiąc przerwy wyłącznie na zapalenia papierosa, wysranie się i na rytualny telefon do mojej samotnej i wściekłej na mnie żony. Z upływem godzin częstotliwość tych telefonów była coraz mniejsza. Wreszcie, kiedy mój niezmiernie pracowity wydawca, kierowany resztką rozumu, o pierwszej po północy ogłaszał koniec roboty, zostawałem tam i padałem na kanapę, żeby się niespokojnie zdrzemnąć przez godzinę lub dwie. Potem i tak budziła mnie adrenalina i wstawałem, znów pełen energii. Wtedy przeglądałem to, co zrobiliśmy razem z wydawcą, bez końca szukając fragmentów, które należałoby poprawić, wyrzucić, gdzie należałoby zmienić muzykę. Następnie sprawdzałem materiał na następny dzień, aż wreszcie byłem zbyt przyćmiony, by cokolwiek robić z sensem, i w końcu musiałem wracać do domu.
Wypiwszy jeszcze otępiającego grzdyla whisky, zajmowałem swoje miejsce w łóżku u boku żony, która coraz częściej nie była w stanie zasnąć, zanim sobie mocno nie popłakała.
Naturalnie nigdy nie wpadło mi do głowy pytanie, w jaki sposób, nawet jako mężczyzna nie mający żony, zdołam utrzymać to nieludzkie tempo pracy, jednocześnie oddając się całemu mnóstwu nowych niefrasobliwych kawalerskich zajęć i realizując zainteresowania, które wymieniłem kilka akapi23 tów wcześniej – chociażby utrzymując odpowiednie warunki dla hodowania morsa, któremu trzeba przecież poświęcać czas, z którym trzeba się bawić przez dwie do trzech godzin dziennie i który potrafi być wybuchowy i nieprzyjemny, jeśli nie będzie na bieżąco otrzymywał codziennych porcji trawy bermudzkiej. Ale o tym później.
Recenzje
Na razie nie ma opinii o produkcie.